one.

372 23 1
                                    

Nieprzespane noce, to była moja codzienność.
Miałam depresję od kilku lat, co wiązało się z bezsennością, która ranem pozostawiała po sobie sińce pod oczami i całodobowe zmęczenie.
Były wakacje, czyli na moje szczęście nie musiałam wychodzić do szkoły, ale za to czekała mnie przymusowa wizyta u psychologa, do którego zapisała mnie mama poprzedniego dnia. Oczywiście na początku zaprotestowałam, bo nie miałam ochoty dzielić się moimi problemami z obcą osobą myślącą, że umie je rozwiązać. Jednak już mam to gdzieś, wolę robić co mi mama każe niż się z nią kłócić.
Przetarłam twarz rękoma i niechętnie wstałam z łóżka. Podeszłam do okna, mając nadzieję na normalną pogodę, a nie upał czy ulewa.

- Deszcz... no pięknie - powiedziałam do siebie.

Udałam się do łazienki i odprawiłam moją prostą, poranną rutynę. Następnie skierowałam się do kuchni, aby zjeść płatki, bo nie miałam ochoty na nic innego. Normalnie jadam kanapki, które mama mi przygotuje, bogate w nabiał, witaminy, żelazo i inne gówna - tak jak zalecił dietetyk.
Miałam problemy z jedzeniem przez kilka miesięcy, ale to nie dlatego, że chciałam schudnąć. Po prostu byłam taka leniwa, żeby wyjść z łóżka i coś przekąsić.
Podczas robienia pierwszego posiłku, moja mama zeszła z góry i chyba z trzy razy powtórzyła, że jedziemy do psychologa.

- Przecież wiem, ile możesz mi to mówić... - parsknęłam.

- Kochanie, znam cię i wiem, że coś byś wymyśliła, aby uniknąć tej wizyty.

Miała rację. Co ja poradzę, że nie lubię lekarzy? Jeszcze jak mnie bada mężczyzna, to mam ochotę się przed nim rozpłakać.
Po zjedzeniu skierowałam się do kąta gdzie leżały buty. Chwyciłam białe conversy i chyba najwolniej jak potrafiłam, zaczęłam je nakładać. Przed wyjściem szybko obejrzałam się w lustrze, aby upewnić się, że nie wyglądam jak gówno, ale jednak wszystko na to wskazywało. Westchnęłam i wyszłam.
Jazda minęła mi dość szybko, mimo że mama cały czas mi mówiła, jak się mam zachować. Po każdej uwadze odpowiadałam, że nie mam dwunastu lat i wiem co robić.

Ulica, na której znajdował się budynek, była specyficzna. Zero domów, roślin, a już nie wspomnę o ludziach. Wydawało się, że miała długość kilkunastu kilometrów, jednak już z oddali można było zobaczyć obiekt, do którego obie zmierzałyśmy. Wyglądało jak typowy psychiatryk. Przeszły mnie dreszcze, kiedy wchodziłam, już w pierwszych ułamkach sekundy można było wyczuć melancholię. Podeszłyśmy do sekretarki, która jako jedyna siedziała, uśmiechnięta za ladą wyczekując pacjentów.

- Dzień dobry, byłam umówiona z córką na wizytę u psychologa Duna. - w pomieszczeniu rozległ się firmowy, sympatyczny głos mojej rodzicielki. Szkoda, że umie tak rozmawiać tylko z obcymi.

- Nazwisko?

- Roberts. - westchnęła, zerkając na mnie z przejęciem w oczach. Miałam tylko depresję, a nie raka, bez przesady.

- Ach, tak. Proszę w lewo, prosto, a następnie w prawo. -posłała uśmiech i odebrała dzwoniący telefon.

Szczerze, to denerwowałam się jak cholera. Nie miałam pojęcia co powiedzieć. Jak to się stało, dlaczego, co się wydarzyło w moim życiu. Nie musi się coś stać, aby dostać depresji. Możesz się z nią obudzić i nie masz nawet co do tego głosu.

- Ale wiesz, że nie wejdziesz ze mną? - zapytałam niepewnie mamy.

- A to niby dlaczego? Jestem twoją matką i chce z tobą być podczas tej rozmowy. - odpowiedziała zaskoczona. Niby ma prawo wiedzieć co się dzieje, ale byłoby mi niekomfortowo opowiadać o moich prywatnych problemach, tym bardziej że nie jestem z nią jakoś blisko.

- Błagam, nie możesz zrobić raz tego, o co cię poproszę? To jest moja decyzja i powinnaś to uszanować. To przez ciebie teraz tu... - nagle drzwi od gabinetu się otworzyły i wyszedł z nich chłopak. Na oko wyglądał na osiemnastolatka. Średniej długości brązowe włosy i oczy oraz ponad 170 centymetrów wzrostu.
Opuszczając gabinet Duna, patrzył się w podłogę, a doktor poklepał go w ramię i zapowiedział kolejną wizytę. Patrzyłam się na niego chyba za długo, bo zerknął na mnie i się lekko uśmiechnął. Chciałam się zapaść pod ziemię.

- Margaret Roberts? - zerknął na korytarz, trzymając w ręku jakąś kartkę.

Miał na imię Josh. Posiadał nietypowy, niebieski kolor włosów, który w ogóle nie pasowało do jego zawodu. Wysokością zapewne wykraczał granicę 160 centymetrów. Wyglądał na miłego człowieka, który faktycznie CHCE POMÓC rozwiązać problemy ludzi, ale pewnie nie żyje w przekonaniu, że zrobi tego ze wszystkimi.

- Maggie... - wstałam, a Joshua wskazał ręką, abym weszła. O dziwo, mama nadal siedziała, czyli dotarło do niej, że w tamtej chwili jej obecność była zbędna.

Myślałam, że już przeżywam koszmar, ale to był dopiero początek. Tak mi się przynajmniej zdawało.

Niewidzialny wróg // tyler josephOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz