Prolog

83 4 1
                                    

Tiradan i Nortia. Kraje wyniszczone latami straszliwej wojny. Niegdyś wrogowie. Dzisiaj sojusznicy. Ale traktat pokojowy wprowadził zamieszanie odnośnie przebiegu granicy, a dokładniej jego krótkiego odcinka w środkowej części.

Od kiedy wojna się skończyła gromadzą się tam małe oddziały wojsk. Każdy pragnie odzyskać ziemie niesłusznie zabrane przez sąsiada.

A co zrobią władcy? Nic. Królom obu państw ten stan jest na rękę. Młodzi wojownicy mają szansę się wykazać, zwiadowcy – sprawdzić uzbrojenie wroga, a dyplomaci upewniają się, że kolejnej wojny nie będzie.

Więc walki w Ats Craig były, są i będą.


Młody chłopak wyszedł z opuszczonej strażnicy. Zdecydowanym krokiem podszedł do krawędzi wąwozu, a jego ciemnozielony płaszcz łopotał na wietrze. Spojrzał na dół, wzdłuż kanionu, jakby spodziewał się kogoś. Wieczorne słońce wydłużało cienie, przez co dno sprawiało upiorne wrażenie. Kamienie przypominały dziwaczne istoty z opowieści, którymi rodzice straszyli niegrzeczne dzieci.

Ale zwiadowca szukał czegoś innego. Uważnie obserwował każdy załom w terenie, każdy kamień, za którym mógłby czaić się wróg. Po paru minutach usiadł usatysfakcjonowany, kładąc na kolanach długi łuk. Sprawdził cięciwę, a następnie powiesił na ramieniu leżący obok kołczan. Oddychał głęboko chłodnym, wieczornym powietrzem. Wiatr wyrwał jeden z kosmyków długich, czarnych włosów ukrytych pod kapturem płaszcza, ale chłopak nie ruszył się. Czekał.

Gdy nadszedł odpowiedni czas był gotowy. Wiatr przyniósł dźwięk szczękających pancerzy i pośpiesznie wydawanych rozkazów. Chłopak wstał i zobaczył odział wroga maszerujący wśród skał. Zdobione czerwienią zbroje błyszczały oślepiająco w zachodzącym słońcu. Z tyłu ktoś niósł proporzec z herbem Tiradanu – białym wilkiem na czerwonym tle. Żołnierze szli pewnie, w idealnym szyku. Dopiero po chwili, gdy wszyscy żołnierze wyszli zza zakrętu, zwiadowca mógł ocenić ich liczebność. Na widok trzydziestoosobowego oddziału stłumił przekleństwo i poprawił kołczan na plecach.

Potem w jego oczach – jednym jasnoniebieskim, a drugim brązowym – pojawiło się zdecydowanie. Jednym płynnym ruchem nałożył strzałę na cięciwę i stanął pewniej na nogach za kamieniem, który doskonale osłaniał przed wzrokiem wroga, a do tego nie przeszkadzał w strzelaniu. Poczekał jeszcze chwilę, aż żołnierze podejdą bliżej, po czym rozpoczął pokaz niebywałych umiejętności strzeleckich.

Gdy padł idący na czele oficer, jego podkomendni osłupieli. Zaraz potem zginął idący obok niego topornik. Prawie w tej samej chwili strzała trafiła w twarz jego przyjaciela. Żołnierze zerwali szyk, szukając w popłochu kryjówki wśród porozrzucanych na dnie wąwozu kamieni. A strzały wciąż latały w powietrzu. Każda idealnie wymierzona. Każda śmiertelna.

Młody łucznik był mistrzem w swoim fachu. Zanim pierwszy pocisk dosięgał celu, kolejny był już w powietrzu. Wiatr zdarł mu z głowy kaptur odsłaniając twarz, ale chłopak nawet tego nie zauważył. Mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie zmarszczone brwi i okropna blizna przebiegająca poziomo od jednego do drugiego policzka.

Wtedy za plecami chłopaka pojawiło się trzech żołnierzy w mundurach tiradańskich oddziałów specjalnych. Jeśli coś usłyszał, nie pokazał tego. Spodziewał się ich. Pożegnał się z życiem wyruszając na tą wyprawę i miał po prostu zabić tylu wrogów, ile tylko się da.

Agent ruszył w stronę łucznika z obnażonym mieczem, ale dowódca zatrzymał go ruchem ręki. Przyjrzał się umiejętnościom chłopaka. Jego płynnym ruchom, wyuczonym przez godziny ćwiczeń. Jego zdecydowanej twarzy. Jego woli, by bronić rannych towarzyszy. Łucznik imponował mu. I prawdopodobnie dlatego podjął taką decyzję.

Ruchem ręki wydał rozkaz niepozostawiający wątpliwości. Podkomendni ze zdumieniem spojrzeli na swojego dowódcę, ale widząc jego minę, jeden z nich ruszył, by polecenie. Bezszelestnie podszedł do łucznika i uderzył go w tył głowy rękojeścią miecza. Drugi stał już w pobliżu i złapał nieprzytomnego chłopaka, po czym oboje zanieśli go w kierunku, z którego przyszli.

Dowódca oddziału podszedł do krawędzi wąwozu i dał znak, że niebezpieczeństwo zażegnane. Jego rodacy rozpoznali go natychmiast po jego długiej brodzie zaplecionej w warkoczyk zgodnie z modą nortyjskich wojowników. Był przez to wielokrotnie krytykowany, ale wysokie stanowisko pozwalało mu na więcej.

Brodacz jeszcze raz spojrzał w dół, żeby ocenić straty i przeraził się. Ponad połowa oddziału Vincenta leżała martwa na dnie jaru. Trudno mu było uwierzyć, że dokonał tego jeden człowiek, do tego taki młodzik. Bał się, że pożałuje decyzji pozostawienia chłopaka przy życiu. Wiedział, co żołnierze potrafili zrobić jeńcom, których obwiniali za straty poniesione w bitwie.

I z czarnymi myślami ruszył za swoimi żołnierzami.

Wilcza drogaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz