Rozdział 1.

1.9K 82 12
                                    


Pierwszy września. To oficjalny początek końca. Właśnie dziś rozpoczynam ostatni rok nauki w liceum. Wchodzę przez drewniane wrota do szkoły i czuję coś na pograniczu ekscytacji, ale także smutku. Nie zawsze było łatwo, wiele razy przeklinałam moje liceum w głos, ale myśl, że po najdłuższych wakacjach w moim życiu będę zmuszona wspiąć się o kolejny stopień wyżej, napawała mnie niemałym strachem.

W czarnej ołówkowej spódnicy, białej bluzce i butach na niewielkim obcasie ruszyłam w kierunku sali gimnastycznej, gdzie za pięć minut miała rozpocząć się oficjalna inauguracja nowego roku szkolnego. Stukot moich kroków niósł się echem po kamiennych korytarzach szkoły, a ja czułam, jak opanowuje mnie dziwne i niepokojące drżenie, które rezonuje z mojego wnętrza.

Otworzyłam drzwi do sali gimnastycznej. W jednej chwili uderzył we mnie gwar rozmów, tłum znanych i obcych twarzy oraz głośne odliczanie dobywające się z wielkich głośników rozmieszczonych w każdym kącie sali. Rozejrzałam się za jakimś pustym miejscem na trybunach, a gdy zlokalizowałam je obok pierwszoroczniaków, ruszyłam slalomem pomiędzy ludźmi i usiadłam, obracając się za siebie, żeby wypatrzeć osoby z mojej klasy.

Zauważyłam Klarę i Laurę, czyli dwie outsiderki, które zniechęciły do siebie wszystkich już w pierwszej klasie, rozsiewając wyssane z palca plotki o każdym, kto tylko się nawinął. W najwyższym rzędzie siedziała Marta, Basia i Ala – moje trzy najlepsze koleżanki. A gdy dyrektor zaczął inaugurację, to w ostatniej chwili do sali wkroczyło trzech spóźnialskich, których doskonale znałam... Bartek, Mateusz i Aleksander.

Ten ostatni był moim najlepszym przyjacielem. Cóż, wbrew pozorom przyjaciół, tak jak i rodziny się po prostu nie wybiera. Sama nie wiem kiedy, ale po prostu z dnia na dzień, siedząc w jednej ławce, znaleźliśmy wspólny język. Tym sposobem Aleksander Buczkowski i ja, Zuzanna Różalska, zostaliśmy przyjaciółmi... Takimi, że nawet razem moglibyśmy zjeść beczkę soli i ukraść setki koni.

Aleks był moim totalnym przeciwieństwem. Trafił do klasy o profilu biologiczno-chemicznym z racji tego, że „rodzice tak postanowili". Ja marzyłam o studiach weterynaryjnych, więc mój wybór szkoły średniej był całkowicie celowy. Uczyłam się dobrze, ale nie byłam jakimś geniuszem, któremu wszystko przychodziło łatwo. Spędzałam dużo czasu nad książkami, podczas gdy Aleks nie uczył się wcale, a jego oceny tylko czasami zaświadczały rzeczywistość. Aleks był zdolnym leserem, którego interesowały fajki, dziewczyny i imprezy. Mój spokój i jego przebojowość gryzły się aż nadto, ale gdzieś w tym szaleństwie wykształciła się nic porozumienia, która przetrwała pierwszą i drugą klasę, a teraz, gdy zobaczyłam go na trzecim i ostatnim rozpoczęciu roku szkolnego, poczułam, jak ogarnia mnie znajomy spokój.

Wpatrywałam się w niego tak długo, aż i on na mnie nie spojrzał. Na jego twarzy wykwitł ten szczery, jak zawsze rozbrajający uśmiech. Pomachałam mu ręką, a on bez słowa wyjaśnienia zostawił kolegów z naszej klasy i ruszył ku mnie zdecydowanym krokiem. Był wysoki, ale nie do przesady, a do tego wyrobił sobie w szkole renomę, która sprawiała, że wszyscy schodzili mu z drogi.

- Zuza! – powiedział raźnie i przytulił mnie, a ja odwzajemniłam ten gest z wielką chęcią. – Jak tam twoja wielka, amerykańska przygoda? – spytał i usiadł na schodku przy moim plastikowym krzesełku, patrząc na mnie z radością.

Tak, moja amerykańska przygoda. W czerwcu, tuż po zakończeniu roku szkolnego wsiadłam w samolot i poleciałam na wakacje do kuzynki, która mieszka w Los Angeles. To były dwa najbardziej szalone i intensywne miesiące mojego życia. Przez ten czas tylko trzy razy rozmawiałam z Aleksem, bo nie chciałam narażać ani jego, ani mojej kuzynki na koszty. Miałam mu dużo do opowiedzenia, ale po sposobie w jaki na mnie patrzył wiedziałam, że moja opalenizna i lekko zmieniony kolor włosów sporo mu mówiły o moich przeżyciach.

Nadzieje, które mamy...Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz