Moje życie to porażka! [Cz.2]

426 44 31
                                    

Kolejna już część opowieści sprzed roku. Może nie szczyt moich zdolności i wiele błędów, ale... jakiś sentyment do tej historii jest :D. Ta część jest zakończeniem całej serii. 

***

Ugryzłam długopis.

Nie mogłam się skupić. Z dołu dochodziły krzyki dzieciaków, moje oczy raziły latarnie i świąteczne lampki sąsiadów a myśli biegły wokół zupełnie innego toru, odpowiadającemu zbliżającemu się świętu.

Odłożyłam na bok zeszyt i cicho westchnęłam.

Błyszczące renifery, święty Mikołaj z wielkim worem prezentów, kolorowa choinka, zapach piernika, pomarańczy i goździków, rurki lukrowe w biało-czerwone paski, kolorowe bombki, ciasta i ciasteczka, śnieg. A to wszystko już od miesiąca. Miałam ochotę zwymiotować tym na wigilijny stół. W głowie kręciło mi się od tych wszystkich błyskotek, świecidełek, od małych knypków rzucających mnie śnieżkami w plecy i zapachu gorącej czekolady z cynamonem, którą pijali rodzice.

Gdy byłam mała, uwielbiałam święta. Miały w sobie magię i czar, nutę radości i słodkiego zniecierpliwienia, a potem dorosłam i przestało to na mnie robić wrażenie. Nie było w nich już nic zagadkowego i nowego. Wiedziałam przecież, że Mikołaj nie istnieje, a więc ciasteczka z ciepłym mlekiem, które kładłam zawsze wieczorem na stole obok choinki, zjadał mój tata. To rodzice kupowali nam prezenty, nie Mikołaj, dlatego tak bardzo śmiać mi się chciało z polujących na tego starego dziada dzieciaków – usypiały na sofie, co roku powtarzając, że nareszcie uda im się go przyłapać na gorącym uczynku. One też kiedyś dorosną i zmienią swoje poglądy. Czas nie stoi w miejscu.

Czy nienawidziłam świąt? Nie do końca. Byłam na nie po prostu obojętna i nie kojarzyły mi się z niczym szczególnym. Wszystko co świąteczne było w dzisiejszych czasach do bólu przepełnione komercją. Mikołajów, lampek, reniferów i innych było wkoło tak dużo, że człowiek przestawał wczuwać się w tą niesamowitą grudniową atmosferę. Klimat ma zawsze coś, co dzieje się w szybkim tempie, a nie jest na siłę przeciągane. Skoro święta trwają tak krótko, dlaczego ludzie zaczynają świętować już kilka miesięcy wcześniej? Świat za szybko pędzi do przodu.

Jeżeli o mnie chodzi, pora świąteczna kojarzyła mi się z kilkoma dosyć nieznośnymi rzeczami. Pierwsza to biegające i chichrające się głośniej niż kiedykolwiek dzieciaki, kruszące po podłodze piernikami. Co roku któreś z nich chorowało z przejedzenia – po prostu nie znały umiaru.

Druga rzecz to ja we własnej osobie, spalająca kuchnię. Jak to zawsze powtarzał mój tata: „narodził nam się mistrz kuchennej destrukcji". Nienawidziłam gotować i nie umiałam tego robić, ale mimo tego, moja matka co roku pokładała we mnie nadzieje. Każdą moją nieudaną próbę gotowania kwitowała śmiechem i słowami: „Nie martw się, Dashiell umie dobrze gotować!". Czy tylko mi zabrzmiało to tak, jakby myślała, że w przyszłości zostaniemy małżeństwem? Nie, to nie było możliwe.

Trzecia rzecz, która kojarzyła mi się ze świętami to, że prawie każde kończyły się dla mnie jakąś porażką. Nie, to nie było to samo co w dniu moich urodzin, odbywających się podczas 1 kwietnia. To nie tak, że wszyscy stroili sobie ze mnie żarty i ciągnęłam za sobą nieszczęścia. Świąteczny pech nie był tak nasilony. Po prostu każda Wigilia kończyła się jakąś niespodzianką, uświadamiającą mnie o tym, że moje życie bywa beznadziejne.

Wydaje mi się, że moja pierwsza świadoma świąteczna porażka, miała miejsce, gdy jako dziesięciolatka, spaliłam choinkę wraz z firankami. Ucierpiał też w niewielkim stopniu ogon kota i... sam kot. Zaskoczony pożarem, dzielny tata, wyskoczył z gaśnicą i zaczął pienić wszystko wkoło, w efekcie czego nasz zwierzak dorobił się białej brody Mikołaja. No, dobrze, nie tylko miał brodę, cały był biały, niczym koci bałwanek. Przez następne dwa dni nie wychodził spod szafy, a ja dostałam szlaban za zabawę świeczkami.

Moje życie to porażka! [Cz.2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz