9. Czego nie rozumiesz w zdaniu "Nie oddalaj się za bardzo"?

72 7 4
                                    

Dwie odziane w czerń postacie - kobieta i mężczyzna - przemykały opuszczonymi ulicami Nowego Jorku, kryjąc się w cieniach ruin przed srebrnym światłem sierpu księżyca. Od czasu do czasu musieli jednak przejść przez niczym nieosłoniętą przestrzeń. W tych właśnie krótkich chwilach można było się im przyjrzeć. Kobieta o ciemnej cerze mulatki była drobnej budowy. Jej krótkie czarne włosy targane były przez porywisty wiatr. W przeciwieństwie do niej, mężczyzna był wysoki i barczysty. Ze swoimi budzącymi podziw mięśniami i kanciastymi rysami twarzy wyglądał jak zawodowy bokser.

Objął ogromnymi palcami wąskie ramię kobiety i pociągnął ją pod najbliższy budynek.

- Musimy się trzymać cienia - powiedział zupełnie niepasującym do jego wyglądu delikatnym, aksamitnym głosem.

Kobieta uniosła wzrok i przez kilka sekund przyglądała się jego twarzy.

- Nie mogę się przyzwyczaić - jęknęła, potrząsając głową. - To... - wskazała najpierw na niego, a następnie na siebie - To nie jest naturalne.

Jej towarzysz roześmiał się cicho. Złośliwie. Ten śmiech - spokojny i gładki - również nie pasował do jego wyglądu kulturysty.

- Chodźmy już, Loki - rzuciła kobieta, piorunując go wzrokiem.

- Ty tu rządzisz - odparł i posłusznie ruszył za nią. Jego usta jednak wykrzywiały się w niezbyt sympatycznym uśmiechu.

Już wkrótce dotarli do celu. Przed nimi roztaczał się prawdziwie przerażający widok. Centrum miasta było w ruinie. Praktycznie nie ostał się kamień na kamieniu. Ziemia zaścielona była kurzem, gruzami i ciałami - zarówno Chitaurich, jak i ludzi.

- Trzeba się rozdzielić - powiedziała kobieta. - Poszukać śladów.

Ruszyła, nawet nie czekając na reakcję towarzysza.

- Ario - zawołał za nią. - Nie oddalaj się za bardzo. Łatwiej jest utrzymać iluzję, gdy widzę obiekt.

- Jasne. I nie nazywaj mnie obiektem - rzuciła przez ramię zirytowana. Nienawidziła tego słowa. Przypominało jej lata spędzone w ośrodku eksperymentalnym. Tam ją tak nazywano.

Przez pół godziny kręcili się po polu bitwy, szukając członków grupy Avengers. Jednak nie znaleźli absolutnie nic. Jedynym dowodem, że brali udział w tej masakrze, były trupy kosmitów. Ludzkich ciał było znacznie mniej. Bohaterowie z pewnością starali się ich ochraniać. Jak zwykle. Kto jednak mógł ochronić ich? Nikt. Byli zdani na siebie. Samotni. Jedyni obrońcy Ziemi. Skazani na porażkę.

Arii serce krajało się na widok gruzów miasta i martwych ludzi - cywilów i mundurowych. Mogli mieć rodziny. Mogli osierocić dzieci, owdowić żony i mężów. Ich rodzice mogli teraz płakać, nad ich pustymi grobami.

Nie to jednak było dla niej najgorsze. Nie znała tych ludzi. Była w stanie przestać o nich myśleć, wyrzucić z głowy dołujące imaginacje i skupić się na zadaniu. Mogła to zrobić. Niemożliwe okazało się dla niej pozbycie się niepokoju o przyjaciół. Zżerały ją nerwy i strach. Serce łomotało jej w piersi, jakby chciało uwolnić się z klatki żeber. Jej umysł się zaćmił. Nie była w stanie jasno myśleć. Miała ochotę upaść na ziemię i po prostu się rozpłakać. Dać upust wszystkim targającym nią od dawna emocjom.

Nie zrobiła tego. Szła dalej przez pustkowie ruin, zwanych dawniej Nowym Jorkiem, nie ustając w poszukiwaniach. Nie mogła się poddać. Nie mogła ich zawieść. Nie mogła ich stracić. Nie mogła stracić swoich przyjaciół. Swojej rodziny.

- Czego tu szukacie? - z rozmyślań wyrwał ją szorstki głos.

Odwróciła się gwałtownie, gotowa do odparcia ataku. Ten jednak nie nastąpił. Przed nią stał starszy ubrany w jasny garnitur mężczyzna z siwymi, przylizanymi do głowy włosami. Na długim nieco kulfoniastym nosie spoczywały duże okulary z ciemnymi szkłami w czarnych oprawkach.

Uniósł brwi, czekając na odpowiedź.

- Przyjaciół - odparła Shadow.

Ukradkiem rozglądnęła się, poszukując wzrokiem Lokiego, jednak nie było go nigdzie widać. Najwyraźniej, pogrążona w myślach, oddaliła się bardziej niż planowała.

- Kogo? - mężczyzna na nowo zwrócił na siebie jej uwagę. - Tych przebierańców w śmiesznych strojach, którzy narobili tu takiego bałaganu?

- Tak - odparła niepewnie, przeciągając sylabę. - Wie pan, gdzie oni są?

- Nie - padła krótka odpowiedź.

- Ale... Nie wie pan może, co się z nimi stało?

- Nie.

Zapadła cisza. Nie wiedząc, jak zareagować, ani co powiedzieć, Aria niepewnie patrzyła na tego dziwnego jegomościa.

- Ale mogę ci powiedzieć, że zabrali ich ze sobą - wskazał na niebo. - Raczej łatwo ich nie oddadzą.

Uśmiechnął się lekko i dodał:

- Do ostatniej walki dołączyłaś się nieproszona. Nie powinno cię wtedy być w Nowym Jorku. Jednak to jest twoja bitwa. Nie zawiedź.

Odwrócił się i ruszył przez pole bitwy.

- Chwileczkę! Proszę zaczekać! - zawołała za nim. - Kim... kim pan jest?

Posłał jej szeroki, szczery uśmiech.

- Mów mi Stan.

Kiedy świat płonieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz