Obudził mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Ah, te kochane SMS-ki o poranku na wspaniałe rozpoczęcie nowego dnia.
"Wylatujesz z zespołu."
Tak, super. Dzięki Georg. Rzeczywiście wspaniała wiadomość.
Nazywam się Matthew Matthews i jestem najbardziej pechowym człowiekiem świata. Wierzcie mi czy nie - większego przegrywa nigdy nie znajdziecie. Samo moje imię o tym świadczy. "Matthew Matthews". Rodzice chyba naprawdę zrobili sobie ze mnie jaja. Myślicie, że wasze życie jest porażką? Poczekajcie chwilę.
Podniosłem się leniwie z taką samą chęcią do życia jak zawsze. Wygramoliłem się powolnie z łóżka i poczłapałem do łazienki. No wszystko ładnie pięknie, gdyby nie fakt, że po drodze musiałem grzmotnąć małym palcem o kant szafki. Życiowa sytuacja, nie? No ale przecież na tym nie koniec. W końcu szczęście i Matthew nie idą ze sobą w parze. Wręcz przeciwnie. Żeby tego było mało, łapiąc się za stopę, straciłem równowagę i upadłem na stosik klocków lego.
— Filemon, do kurwy! — krzyknąłem na cały głos, podnosząc się niezdarnie. Zaraz potem usłyszałem wredne miauknięcie obok mojego ucha. Spojrzałem w tamtą stronę. Ten wredny, gruby, rudo-biały kocur siedział obok klocków lego, patrząc na mnie z dumą. Ten mały skurczybyk każdego ranka rozkładał pierdolone klocki pod moim łóżkiem, a ja niemal za każdym razem o nich zapominałem.
— Ty mała cholero — syknąłem, a Filemon jedynie miauknął zwycięsko.
Poszedłem do łazienki i zerknąłem na odbicie tego marnego bytu zwanego Matt'em. Nie tylko byłem przegrywem, nawet tak wyglądałem. Zielone oczy wiecznie podkrążone. Nie od braku snu, po prostu tak już było. Delikatnie zakrzywiony nos pokryty ledwo widocznymi piegami, a rozczochrane kręcone kasztanowo-rude włosy lekko postrzępione od ścinania ich tępymi nożyczkami. Przynajmniej zarost pasował mi do ryja.
Westchnąłem i wszedłem pod prysznic. Gdy odkręciłem wodę, pisnąłem jak małe dziecko po usłyszeniu, że Święty Mikołaj nie istnieje (mam nadzieję, że zniszczyłem wasze dzieciństwo do końca małe gnojki). Spróbowałem jeszcze raz odkręcić wodę, ale dalej leciała lodowata. A było wziąć ten cholerny prysznic wieczorem. Ale nie, bo po co. Lepiej być mną i jak zwykle walnąć się na łóżko, olewając wszystko w cholerę. Wściekły jak osa, wziąłem tę nieszczęsną gąbkę i ze łzami złości w oczach szybko się wykąpałem. Mógłbym to olać, ale musiałem iść do pracy, więc raczej nie pójdę tam, śmierdząc jak worek gówna, albo co gorzej, Sebix po niezłej napierdalance na osiedlu.
Trzęsąc się z zimna, wyszedłem z wanny i sięgnąłem z zamkniętymi oczami po ręcznik. Oczywiście, że go tam nie było, czego ja się spodziewałem? Musiałem go akurat wczoraj wyprać i wywiesić na cholerny balkon. Otarłem oczy ręką i zamrugałem kilka razy. Wyszedłem z łazienki, przeklinając pod nosem i otworzyłem drzwi od balkonu. Niepewnie wyjrzałem, czy nikt mnie nie zobaczy i szybko wyszedłem po ręcznik. Gdy już miałem go owinąć wokół pasa, usłyszałem jakiś krzyk, a zaraz potem coś pierdyknęło tuż przy mojej głowie. Przestraszony spojrzałem w tamtą stronę.
— Zboczeniec! — darła się sąsiadka z przeciwnej kamienicy na balkonie. Kiedy ona zdążyła się tam znaleźć? Gdy brała do ręki kolejną doniczkę, szybko czmychnąłem do domu. Znowu usłyszałem walnięcie, na szczęście zamknąłem drzwi na czas.
— Co za posrana kobieta — westchnąłem.
Odwróciłem się i spojrzałem na Filemona, który gapił się na mnie jak na idiotę. Założę się, że teraz w głębi duszy tarzał się ze śmiechu.
— No co się lampisz? — mruknąłem, wycierając się. Ubrałem spodnie i otworzyłem szafę w poszukiwaniu jakiejś czystej koszulki. Przegrzebałem chyba całą szafę, ale nic nie znalazłem. Za to na podłodze walała się cała kupa brudnych ciuchów. Poczułem, że Filemon tyka mnie nosem w nogę. Spojrzałem na kota, który trzymał w pyszczku jakąś koszulkę.
CZYTASZ
Matthew Mathews (i Filemon)
HumorMatthew Matthews to największy przegryw jakiego widział świat. Wraz ze swoim kotem Filemonem zmaga się z wyzwaniami jakie stawia przed nimi życie. Uwaga: Opowiadanie zawiera wulgaryzmy, jest kontrowersyjne i parodiuje wszystko dookoła, dlatego też n...