3.

40 9 15
                                    


Nie spałam ani sekundy tej nocy. Kiedy wróciłam do domu, wykończona płakaniem i całym tym dniem walnęłam się na łóżko. Zdrzemnęłam się tylko pół godziny. Od osiemnastej siedziałam przed komputerem, pijąc jeden za drugim energetykiem i przeglądając Internet. Szukałam tanich rzeczy do kupienia, nowych książek i przeglądałam różne blogi. Jednak za nic nie mogłam oderwać myśli od hospicjum. A raczej od niejakiej Marysi i jej brata. Kamil. Kamil o jasnoniebieskich tęczówkach i bladej twarzy.

Teraz, 6:00. Dopiero zdałam sobie sprawę, że za oknem jest już widno, a połowa moich sąsiadów opuszcza budynek, w celu udania się do pracy. Zrzuciłam z siebie kocyk, odklejając spoconą koszulkę od skóry. Było mi strasznie gorąco, ale mimo to leżałam cały czas pod kocem i ciepłym laptopem.

Nie myśląc długo, byłam już w łazience. Szybko pozbyłam się ciuchów i wparowałam pod letnią wodę tryskającą z prysznica.

Suszenie włosów nigdy nie należało do mojej ulubionej czynności. Zawsze myłam się wieczorem, żeby rano mieć suchutkie włosy, które pięknie pachną. Wczoraj jednak nie miałam na to ani siły ani ochoty.

Zarzuciłam na siebie cienki, bordowy sweterek, ciemniejsze mom jeansy i do tego długie, żółte skarpetki. Zawsze ubierałam się kontrowersyjnie, inaczej niż inni. Jednak dopiero od niedawna kolorowo. Nałożyłam na usta jeszcze ciemno czerwoną pomadkę i chwyciłam w ręce torebkę z najważniejszymi rzeczami.

Wyszłam z domu po ósmej, żeby być od rana w hospicjum. Po dwóch dniach zrozumiałam już, że muszę chodzić tam z uśmiechem na ustach, pomagać im i zachowywać się, jakby wszystko było w jak najlepszym porządku.

Mieszkałam w centrum śródmieścia, więc wsiadłam w znajomy mi już tramwaj kierujący się na sąsiednią dzielnice Gdyni. Hospicjum znajdowało się na Oksywiu, obok małego parku, zdala od zgiełku miasta. Z przystanku tramwajowego musiałam jeszcze iść kilkanaście minut zaciemnioną, brukową ścieżką w stronę szpitala.

Za jego bramami jednak, czas jakby stawał w miejscu. Cisza, biel wymieszana z pastelowymi kolorami, zmarniałe dzieci. I ja. Kolorowo ubrana, z czarnymi creepersami na nogach. Ja wnosząca uśmiech wymalowany zza bordowej szminki.

*

- Oskar! Nie chlap! – zaśmiałam się, kiedy chłopczyk chlapnął mi prosto w twarz wodą wziętą z kubka, przeznaczonego do malowania farbkami.

Znów zadziwiło mnie to ile te dzieci mają w sobie optymizmu. Ich rysunki, może nie zbyt piękne i artystyczne – jednak urocze i pełne energii. Dominowały na nich przeważnie żywe kolory, szczęśliwe rodziny, ogólna sielanka i szczęście. Obrazki te przyprawiały o uśmiech na twarzy każdego.

Właśnie. W bawialni były pielęgniarki pełniące dyżur i wszystkie dzieciaki ze szpitala. Dowiedziałam się, że codziennie z chęcią zbierają się tutaj wszyscy na zajęciach artystycznych i świetnie się bawią.

Jednak Marysi nie było.

Niepostrzeżenie wymknęłam się z nie dużej Sali, kiedy dzieciaki poszły wymyć ręce. Szłam powoli znanym mi już korytarzem. Oglądałam zza szyb puste sale. Zmierzałam w stronę tej jednej.
Szczerze ulżyło mi, kiedy z daleka zauważyłam, że na krzesełkach nie było nikogo. W tej chwili wiało tutaj pustką.

Oparłam się ręką o białą ścianę, rzucając wzrok do środka Sali. Leżała tam. Mała dziewczynka, leżała niewinnie pod niebieskawą pościelą. Nie jestem teraz w stanie określić czy spała. Wiem, że była strasznie blada, z ogromnymi worami pod oczami. Leżała prosto, nie wykonywała żadnych ruchów. Stałam tam dość długo. Z każdą chwilą, z każdą myślą było mi coraz bardziej nieswojo, smutno. Nawet nie wiem kiedy oczy zaszły mi łzami, a kilka z nich pociekło po moim policzku.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jan 24, 2019 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Holy Water Where stories live. Discover now