Rodzinny stół i Frank autostopowicz

153 26 10
                                    


     Wczoraj po szkole, mama oświadczyła mi, że ciocia organizuje "super ważną" kolację rodzinną, na której mają być wszyscy członkowie naszego wspaniałego drzewa genealogicznego. (Którzy jeszcze żyją, oczywiście. Choć nigdy nie wiadomo, co tej wariatce wpadnie do głowy).
Dziś więc, musiałem ubrać się w pieprzony garnitur. Przynajmniej krawat mogłem założyć według mojego gustu - czerwony, chociaż matka mimo wszystko próbowała wcisnąć mi jakąś ohydną muchę w kropki. Nieugięty zostałem przy swoim.

     Rzeczą, która czyniła to całe wydarzenie jeszcze bardziej beznadziejnym, był mój ojciec. Nie kto inny, a mój własny ojciec. Nie dość, że gdy miałem dziesięć lat, zostawił matkę dla jakiejś blond, dwudziestokilkuletniej lafiryndy i nie dawał znaków życia przez dwanaście miesięcy, to widziałem się z nim raz na ruski rok. No, od czasu do czasu wysyłał nam świąteczną kartkę. Alimentów na dorastającego syna, jak nie widać, tak nie widać. Zwykła pizda, nie autorytet.
Zjedliśmy w pośpiechu jakieś sklepowe pierogi z kapustą i grzybami, (Linda nigdy nie umiała zbyt dobrze gotować). Po czym z małą, podręczną torbą na rzeczy pierwszej potrzeby, zająłem miejsce z tyłu samochodu, za kierowcą.
Najchętniej, to bym sam go poprowadził. Od niedawna mam siedemnaście lat i zapoznałem się już większością zasad, dzięki której powinienem podejść do egzaminu na prawo jazdy i ukończyć go z pożądanym rezultatem.

      Droga dłużyła się niemiłosiernie. Jaki cel widziała ciotka Marie w tym, żeby przeciągać nas przez około pięćset kilometrów? Jeszcze jechałem w tym cholernym garniaku, bo mamusia stwierdziła, że leżąc w bagażniku by się kurwa wygniótł. Czytałem komiksy, spałem - a śniły mi się rzeczy, o których wolałbym nie opowiadać.
Mimo wszystko jakaś cząstka mnie, chciała się dowiedzieć, o czym Marie tak bardzo chce nas poinformować. I czemu Linda uznała to za ważne na tyle, by jechać taki kawał w małej, niewygodnej i nieprzystosowanej do zadań większych, niż niezobowiązująca przejażdżka po mieście, blaszanej puszce? A co jeśli jest w ciąży, i będziemy mieć jeszcze jednego bachora w rodzinie, któremu trzeba będzie wysyłać kasę na urodziny, święta, i inne bzdety - a przez kolejnych 9 miesięcy w naszym domu rozbrzmiewać będą jedynie telefoniczne rozmowy sióstr, o tym jak druga się czuje, czy chłopiec, czy dziewczynka, czy zdrowe, czy kopie?
Wtedy się porzygam, przysięgam.
Słońce zaczęło już delikatnie zachodzić - nic dziwnego, o tej porze roku.
Niebo stawało się różowawe, a ja coraz bardziej senny.

- Frankie, wstawaj! - Usłyszałem głos mamy.

     Niechętnie otworzyłem oczy, i niestety - ukazał się mi duży, ponury, stary dom. Ciotka od zawsze miała hopla na punkcie horrorów. Chętnie bym tu pospał, a ty mamusiu, możesz iść na tę rodzinną paplaninę.

- Frank! Wygnieciesz garnitur! - Lekko ochrzaniła mnie, strzepując niewidzialny kurz z rękawów, i używając rąk jako żelazka, (I co lepsze, oczekując po tym efektów) gładziła materiał w miejscach, które faktycznie były lekko zgniecione. Ale co ja poradzę, że tak właśnie było mi wygodnie?
Gdy opuściliśmy samochód, było całkiem ciemno. W sumie, to od dawna było - po prostu to przespałem.
Wchodziliśmy skrzypiącymi, dębowymi schodami, trzymając się barierek, które nie budziły we mnie specjalnie ogromnych pokładów zaufania.

- Witaj, Lindo - Ciocia serdecznie przytuliła mamę.
Teraz zacznie się piekło.
Franiuuuś mój kochany, jak ty wyrosłeś? A co taki szczuplutki? Ostatnio jak cię widziałam to taki byłeś! O, taki! - Zaczęła się nade mną rozpływać, jakbym był jakimś słodkim szczeniaczkiem, i pokazywać w powietrzu, ile wzrostu miałem pięć lat temu. No cóż, niewiele urosłem od tamtego czasu.

- Zapraszam was, zapraszam kochani! - Gospodyni wręcz zaczęła nas wpychać do środka. Aż dziwne, że matka nie wywaliła się w tych butach na wysokim obcasie. Wyglądała, jakby szła na galę rozdania Oscarów, a nie na rodzinną obiado - kolację. Wszedłem niepewnie za nią, szliśmy chwilę wąskim korytarzem. Czasem to miejsce przyprawiało mnie o takie dreszcze, że zastanawiałem się czy ciotka mieszka w domu, czy w nawiedzonej chacie.
Znaleźliśmy się w dużej jadalni. Przy tym długim, ciemnym stole, ze szklanymi elementami, mogło zasiąść około dwunastu osób.
Jednak naliczyłem się tylko mnie, matki, wuja Roberta, Marie, babci i dziadka i...
no, nie pomyliłem się.
Rysy twarzy mam po nim, podobnie jak kolor i gęstość włosów - chociaż te na jego głowie, nieco przerzedziły się i zsiwiały na niektórych pasmach.
Nienawidzę go, tak bardzo go nienawidzę.

Art is the weapon /Frerard/Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz