Etap 4: Baza 4

280 33 1
                                    

26 marzec

189 roku po wojnie

4*

Kiedy wstałam rano, przez dłuższą chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem, ani co tutaj robię. Przetarłam dłonią oczy. Byłam w Bazie, już pamiętałam. Wieczorem do późna siedziałam przy ognisku i udało mi się trochę rozerwać. Śpiewałam razem z nimi piosenki, których tekstów naprędce mnie uczyli, słuchałam zabawnych historii. W pewnym momencie ktoś nawet zarzucił mi na plecy bluzę widząc, że trzęsę się z zimna i nadal miałam ją na sobie. Noce na pustyni potrafiły być naprawdę chłodne, w przeciwieństwie do dni, podczas których żar lał się z nieba.

Leżałam teraz na miękkim materacu, na odgrodzonym fragmencie ziemi, a obok mnie na innym prowizorycznym łóżku leżały zwinięte w kłębek ciałka trójki dzieci. W nocy chłopcy pomogli mi zataszczyć tutaj dwójkę najmłodszych, wyczerpanych po dniu pełnym wrażeń. Wokół panowała absolutna cisza, a słońce dopiero wychylało się nad horyzont, jedynie jego czerwona poświata widoczna była nad wzgórzem. Poprawiłam bluzę zsuwającą mi się z ramion. Była stanowczo za duża, ale właśnie takie lubiłam najbardziej. Mogłam się w niej zanurzyć i poczuć bezpiecznie.

Uważając, by nie obudzić dzieci, ani nikogo innego, podniosłam się i ostrożnie przebrnęłam przez obozowisko. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu Travisa. Spał, podobnie jak wszyscy, wysoko na hamaku, rozwieszonym między gałęziami drzewa. Tylko na wysokiej strażnicy dostrzegałam jakiś ruch i stłumione szepty, niosące się pośród ciszy. Wzięłam głęboki oddech. Chyba pora nawiązać jakieś przyjaźnie, pomyślałam. Przecież Travis wkrótce będzie zmuszony wrócić do Podziemia na dwa tygodnie, a ja muszę się w tym czasie do kogoś odzywać, prawda? Lekkimi, zwinnymi krokami, skrzydłami pomagając sobie w zachowaniu równowagi przeskakiwałam nad tymi z chłopców, którzy wybrali materace na ziemi, zamiast powietrznych hamaków, później wdarłam się na sam szczyt strażnicy. Przy ścianie wierzy siedziały dwie osoby, zajęte cichą rozmową, która natychmiast została przerwana na mój widok. Od razu rozpoznałam ich obu. Ciemne oczy Dzikusa zalśniły, kiedy natrafiły na moją twarz, zupełnie jakby mnie oczekiwał. Jego włosy były w takim samym nieładzie, co wczoraj. Tuż obok niego siedział ten wysoki, Sahiel.

- Eden – uśmiechnął się Dzikus. – Jesteś wreszcie. Chcesz herbatę?

Kiwnęłam głową i zajęłam jego miejsce, kiedy wstał, by zejść na dół, przygotować dla mnie napój. Owinęłam się ciaśniej bluzą. Wtem przypomniałam sobie, do kogo należy.

- Przepraszam – powiedziałam do Sahiela, kiedy zostaliśmy już sami. – To chyba twoje, prawda?

- Zatrzymaj ją – odparł łagodnie, ale z zauważalnym twardym akcentem. – I tak jej nie używam.

Uśmiechnęłam się w podziękowaniu i przymknęłam ze znużeniem oczy. Kiedy na powrót je otwarłam, słońce właśnie pojawiło się nad wzgórzem otaczającym Bazę, tworząc delikatną, czerwoną poświatę, nieco jaśniejszą niż przedtem. Na niebie wisiało jeszcze kilka blednących gwiazd.

- Piękny widok – zauważyłam. Sahiel przytknął.

- Dla niego warto wstawać na poranną wachtę.

- Masz fantastyczne rodzeństwo. Świetne dzieciaki – dodał po chwili milczenia, a ja zmarszczyłam brwi. Kilka sekund zajęło mi zrozumienie o czym mowa.

- Oh, to nie moje rodzeństwo – zaśmiałam się dyskretnie, a on przyglądał mi się zaciekawiony.

Wyglądał jak żołnierz z tymi wygolonymi po bokach głowy jasnymi włosami i przenikliwymi lodowatymi oczami. Był umięśniony i choć na początku uznałam go za tępego twardziela, wieczorem zdał się być całkiem sympatyczny i opiekuńczy, choć rzadko się uśmiechał.

Europa 1 [ZAWIESZONE DO ODWOŁANIA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz