1. Koty i ryby głosu nie mają

556 107 41
                                    

— Leonard! — Słyszę krzyk, który wybudza mnie ze snu o kocim raju, o krainie mlekiem i suchą karmą płynącej. Otwieram oczy i widzę moją niewolnicę, która jest zdenerwowana. Gniewnie zrzuca mnie z wygodnego, mięciutkiego i ciepłego posłania. Obrażony, miauczę głośno i majestatycznie machając ogonem, przenoszę się na poduszkę. Jak można tak traktować króla, no jak?! Przecież to niewiarygodne! Układam się wygodnie, grzbietem do niewolnicy i nie patrzę na nią. Nie zasługuje na to. Ma szczęście, że daruję jej życie!

— Ile razy mam to powtarzać: nie możesz wylegiwać się na moich ubraniach, bo liniejesz!

Odwracam głowę i rzucam znudzone spojrzenie niewolnicy, którą niektórzy, z całkowicie nieznanych mi przyczyn, nazywają Wandzią. Na wszelką puchatość! Ileż można trajkotać o tym samym? "Bla, bla, bla, wszędzie zostawiasz sierść, bla, bla, bla, jesteś okropny, bla, bla, bla, nie wiem, dlaczego nadal cię tu trzymam. Bla, bla, bla, dawno temu powinnam cię oddać”. To jest już nudne!

Wkurzona Wandzia delikatnie bierze mnie na ręce i zanosi w stronę okna, które otwiera na oścież. W mgnieniu oka popycha mnie na zewnątrz tak, że stoję po tej niewłaściwej stronie szyby. Tak jak za każdym razem.

Problemem niewolnicy jest to, że stała się przewidywalna. Zawsze mówi to samo, zawsze robi to samo. Czasami mam ochotę wykrzyczeć jej prosto w twarz, jak bardzo nudna się zrobiła. Gdzie się podział ten dreszczyk emocji, gdzie uleciała cała magia? Co, na wszelką puchatość, stało się z naszą relacją? Niestety, nie mogę jej tego wygarnąć. W końcu nie bez powodu mówi się, że koty i ryby głosu nie mają.

Marszczę pyszczek, gdy czuję wiatr targający moją sierścią. No nie! Tyle czasu spędziłem, aby układała się idealnie. Cały ten czas poświęcony na higienę poszedł się marcować.

Wandzia zerka w moją stronę ze łzami w oczach i wyrzutami sumienia wypisanymi na twarzy. Zawsze miała miękkie serce, a ja, jako urodzony i doskonały manipulant, świetnie to wykorzystuję. Przyciskam pyszczek do swoją drogą, brudnej szyby, robię spojrzenie numer pięć — najbardziej smutne, zbolałe spojrzenie, jakie tylko potrafię wymusić i miauczę. Głośno, przeciągle. Wydaję z siebie dźwięk, który rozdziera nie tylko serce, ale też bębenki słuchowe. Zapewne wyglądam żałośnie, ale nie przejmuję się tym. Ważne jest to, że moja metoda działa.

Moja służka ze zbolałą miną otwiera okno i wpuszcza mnie z powrotem do pokoju.

Bierze mnie w ramiona, przytula mocno i drapie za uchem. Mruczę głośno, a Wandzia układa mnie wygodnie na poduszce.

— To ostatni raz, jak ci wybaczam, Leonardzie — mówi i głaszcze mnie po grzbiecie.

To ostatni raz, jak ja ci wybaczam, Wandziu — myślę i zwijam się w kłębek. Po chwili jednak wdrapuję się na kolana mojej niewolnicy i kładę w taki sposób, aby głaskała mnie po brzuszku. W końcu traktuje mnie z należytym szacunkiem. W końcu traktuje mnie jak króla. Głaszcze mnie jeszcze chwilę, jednak moment wielbienia mojej osoby przerywa dzwonek do drzwi.

Wandzia zrzuca mnie z kolan i biegnie jak oparzona, aby wpuścić nieproszonego gościa, a ja truchtam za nią. Muszę wiedzieć, kto śmiał przerwać oddawanie mi należnej czci. Prycham, kiedy widzę przekraczającego próg Maćka, samca mojej służki. Jest to typowy przedstawiciel gatunku homo nie sapiens. Głośny, wredny, przygłupi. Myśli, że chodzenie na siłownię i wyrobienie sobie mięśni ukryją jego zbyt niski iloraz inteligencji. Maciek, jako przykładny kibic Legii Warszawy, uwielbia żłopać piwsko oraz używać przekleństw jak przecinków. Ponadto, nosi wyłącznie dresy firmy Adidas, a jego włosy zawsze obcięte są na jeża. Cuchnie od niego fajkami, ale moja służka go uwielbia.

Kiedy ta małpa na sterydach wyciąga zza pleców bukiet badyli, Wandzia wydaje z siebie ciche westchnienie zachwytu. Gdybym mógł, przewróciłbym oczami. Kocimiętka jest cudowna, a to coś, to po prostu garść chwastów, za którą głupi ludzie wydają fortunę. Za te zmarnowane pieniądze można by przecież kupić tak dużo karmy.

Mrużę oczy, gdy moja niewolnica rzuca się na szyję Maćka i całuje go w policzek. Lekko opuszczam uszy. Hola, hola, jedyną istotą, którą Wandzia może całować, jestem ja! To ja jestem jej panem i władcą!

Obserwuję, jak Maciek zdejmuje buty oraz kurtkę i rzuca je w kącie. Capi od niego na kilometr. Matko Boska Kociakowska, co za smród! Jakby ktoś wylał na niego hektolitry potu i dodatkowo okadził dymem papierosowym. Przepraszam, ale czy on wie, na czym polega higiena osobista? I jeszcze te stopy! Jakby coś zdechło mu w skarpetach…

Wandzia i kibol, to znaczy, mężczyzna jej serca, podążają do kuchni, a ja drepczę za nimi. Wskakuję na stół, przy którym siedzi Maciej.

— Cześć, sierściuchu — mówi i wyciąga w moją stronę wielką, śmierdzącą i pełną zarazków łapę. Cofam się o krok i prycham, drapiąc go w dłoń. Nikt, prócz Wandy, nie ma prawa dotykać mojej śnieżnobiałej sierści. Nikt!

— Cholera! — wrzeszczy, a ja czuję satysfakcję z zadanej mu rany. Obserwuję krew lecącą z zadrapania.

Nie jest tajemnicą, że ja i ten bezmózgi samiec się nie lubimy. Ba, nie lubić to zbyt delikatnie powiedziane. My się wręcz nienawidzimy. Drzemy koty od pierwszego dnia, kiedy ów przerośnięty małpiszon wkroczył na mój teren i zaczął przystawiać się do mojego człowieka. Mojego! Na nic zdało się oznaczanie terytorium, na nic zdało się podpisywanie Wandzi. Ten dresiarz przyczepił się i nie chciał odpuścić.

W ten oto sposób muszę znosić jego widok prawie codziennie, od ponad roku. Często mam ochotę chwycić los w swoje łapki i pozbyć się go. Niestety, jestem tylko nadzwyczajnie pięknym i skromnym kotem. Nie dałbym rady powalić takiego wielkiego przedstawiciela naczelnych, jakim jest Maciej.

— Gdyby nie Wanda, już dawno robiłbyś za moją czapkę, głupi sierściuchu — syczy tak, aby moja niewolnica tego nie słyszała.

Za takie słowa, starożytni Egipcjanie, skróciliby twoje życie — myślę. Starożytny Egipt to było to. Kot ponad człowiekiem, dokładnie tak, jak powinno być. W końcu jesteśmy istotami idealnymi, puchatymi, uroczymi, pełnymi wrodzonego wdzięku, gracji, ale też skromności.
Zarówno ja, jak i Maciej doskonale wiemy, że gdyby nie Wandzia, mężczyzna już dawno straciłby oczy. Lub rękę. Albo jeszcze inną, bardzo ważną dla niego część ciała. Swoją drogą, zawsze zastanawiałem się, jak smakuje człowieczyzna. Pewnie ludzkie mięso jest bardzo żylaste.

— Maciek, jestem gotowa — oznajmia moja służka, wchodząc do kuchni. Jest odstawiona jak choinka na święta. Nie wiem, po co się tyle stroi, skoro i tak nigdy nie będzie piękna. W końcu nie jest kotem. Brakuje jej wrodzonej idealności, którą koty mają we krwi.

Wandzia podchodzi do mnie, drapie za uchem i mówi to, co za każdym razem, gdy wychodzi z domu:

— Leonardzie, bądź grzeczny. Wrócę niedługo.

Przyglądam się, jak wychodzi razem ze swoją małpą. Słyszę szczęk zamka. Wskakuję na parapet i patrzę, jak znikają w aucie Wandy.

Mruczę i cwaniacko mrużę oczy.

Och, uwierz, że będę bardzo grzeczny — myślę i udaję się do miejsca, o którym nie wie nikt, łącznie z Wandą.

Wszystko, czego nie wiesz o swoim kocieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz