2. Heil Leonard!

331 90 50
                                    

Rozdział ten dedykuję mojej rudej mendzie, która patrzy na mnie teraz z góry. Edwardzie, mam nadzieję, że jest Ci dobrze tam, gdzie trafiłeś.

Czasami zastanawiam się, jak to możliwe, że jestem tak idealny. Piękny, przesłodki, inteligentny. To niemożliwe, że istota tak doskonała została zamknięta w malutkim, puszystym ciele.

Kiedy mam pewność, że Wandzia nie wróci zbyt szybko, idę w stronę drzwi od piwnicy.

Oceniam, ile siły muszę włożyć, aby je otworzyć. Przyciskam do nich ciało, próbując je popchnąć. Nic z tego. Wandzia zamknęła je, a nie przymknęła, jak to czasami się jej zdarzało.

Trzeba będzie się wysilić. Cofam się odrobinę i szykuję ciało do skoku. Jeden płynny sus i wiszę na klamce. Z zadowoleniem słyszę dźwięk, który oznajmia moją wolność.

Od zawsze jestem błyskotliwy. Z całego mojego rodzeństwa, które swoją drogą pamiętam jak przez mgłę, byłem najmądrzejszy. Kiedy oni myśleli o mamie, ja zacząłem budować w umyśle plan przejęcia władzy nad światem. Odetchnąłem z ulgą, gdy ktoś zabrał mnie od tej czwórki półgłówków. Tym kimś była Wanda. To dzięki niej mogłem zacząć powoli wprowadzać swoje pomysły w życie. Bo skoro przejąłem władzę nad tym domem, to co może pójść nie tak z całą planetą?

Nie tęsknię za rodzeństwem, tylko czasami żal mi mamy. Płakała, kiedy mnie zabrano. Wbrew pozorom, bardzo mocno ją kochałem. To ona opowiadała mi historie o tym, że kiedyś zostanę królem. To ona zaszczepiła we mnie marzenie. Teraz staram się je zrealizować.

Wchodzę do piwnicy i ogarnia mnie wszechobecny mrok, brud i smród stęchlizny. Nie lubię tędy przechodzić, ale nie ma innej drogi. Drzwi wyjściowe są, jak zawsze, zakluczone.

Stawiam pierwszy, niepewny krok i marszczę pyszczek na myśl o tych wszystkich roztoczach, które kryją się w kurzu. Czy Wandzia chociaż raz tutaj sprzątnęła?

Mam ochotę wydrapać sobie oczy, gdy wpadam w pajęczą sieć. Słyszę, jak pająk wyklina mnie wniebogłosy. Odpowiadam mu pięknym za nadobne, w mgnieniu oka to małe i irytujące stworzenie ginie od uderzenia mojej łapki. Ma za swoje!

Muszę przyznać, że pomimo beznadziejnych warunków, posiadanie piwnicy bywa dość przydatne. Gdyby nie ona, nie mógłbym ukradkiem wymykać się z domu.

Kiedy byłem jeszcze szkrabem, odkryłem, że w tym brudnym, zatęchłym pomieszczeniu znajduje się szpara, przez którą nawet ja mogę się przecisnąć. Wystarczy tylko wskoczyć na jedną z półek, a później potruchtać po regale do dziury, która kiedyś była okienkiem. W taki sposób uciekam z domu na codzienne obrady Kociej Rady. Co to by były za spotkania bez króla?

Kiedy wskakuję na półkę, przypadkiem strącam jeden ze szklanych słoików z przetworami Wandzi. Znowu będzie klęła. Spoglądam w dół na odłamki szkła. Muszę pamiętać, aby je ominąć, bo jeszcze się pokaleczę.

Kiedy już jestem na dworze, z ulgą wdycham brudne, śmierdzące spalinami powietrze. Patrzę w niebo i widzę szare obłoki smogu, które przysłaniają wszystko. Mieszkanie koło wielkiej metropolii ma swoje minusy.

Dumnym krokiem idę w stronę wyrwy w płocie, prowadzącej na podwórko mojego sąsiada, Miauzefa Stalina. Jest to kocur o czarnej sierści, dwóch łatkach przypominających wąsy zmarłego dyktatora radzieckiego i móżdżku mniejszym od pchły. Wybrałem go na swojego zastępcę tylko dlatego, że jest na tyle głupi, aby można było nim manipulować.

Kiedy wchodzę do altanki, naszego pomieszczenia obrad, moje koty już na mnie czekają. Stają na baczność i miauczą:

— Heil Leonard! Heli Leonard!

Odpowiadam na ich powitanie machnięciem ogona i zajmuję swoje zwyczajowe miejsce na podeście, to jest starej, drewnianej skrzynce, którą słudzy Miauzefa zostawili w tej altance. Tuż obok mojej skrzynki staje Stalin.

— Wszyscy są obecni? — pyta Miauzef, przyglądając się zebranym.

Widzę Lucyfera, kota, który myśli, że jest naczyniem diabła, cokolwiek to oznacza. Jest też syjamskie rodzeństwo, Luke i Leia, najbardziej spuszone koty, jakie tylko znam. Poza tym, na zebranie przybył również Gollum, najbrzydszy kot w okolicy, Mruczka, Tinka, Eminem i najmłodszy z nas wszystkich, Shawn. Nie ma jednak Betsy, najstarszej, najbardziej doświadczonej kotki, jaką tylko znam.

— Gdzie staruszka? — miauczę do Stalina, czekając na jego wytłumaczenie.

Kot szybko się peszy i kuli, w obawie przed moimi ostrymi pazurami. Nie raz oberwało mu się za błahostkę. Jak już rządzić, to stalową łapą.

— Nie maltretuj tego młodzika, Leonardzie. — Słyszę głos Betsy, która właśnie wkroczyła do pomieszczenia. Wszystkie koty schyliły w jej stronę głowy, aby okazać szacunek.

Wszystko się we mnie gotuje. To ja jestem tu najważniejszy! To mi powinni okazywać szacunek, a nie tej starej, leciwej flądrze!

Budzi we wszystkich respekt, nawet się nie starając. Ma to, co ja osiągnąłem strachem i przemocą ot tak. To nie jest sprawiedliwe.

— Witaj, Betsy — wydobywam z siebie nieprzyjemny dźwięk. Nie ukrywam, że nie lubię tej kotki. Drażni mnie swoim spokojem, opanowaniem i postawą „wiem wszystko najlepiej”. — Spóźniłaś się.

Kotka mruży tylko lekceważąco oczy i zwija się w kłębek. Ostatkiem sił powstrzymuję się przed rozszarpaniem jej na strzępy. Liczę do dziesięciu, wyobrażając sobie, iż rzucam Betsy wściekłym psom na pożarcie. To taka piękna wizja. Tak bardzo chcę ją spełnić…

— Dobrze, teraz musimy się wszyscy skupić — zaczął Miauzef, jednak przerwały mu groźne prychnięcia i miauknięcia.

Na wszelką puchatość, co znowu?! — myślę i rozglądam się po altanie. Prócz kurzu, pajęczyny i kępek trawy wyrastających z podłoża nie dostrzegam nic niepokojącego.

Spoglądam na moich podwładnych i dostrzegam, że brakuje Golluma. I Lucyfera.

— Znowu to samo — mruczę zdenerwowany pod nosem i schodzę z mojego miejsca. Nastawiam uszu i kieruję kroki na zewnątrz. Moim oczom ukazuje się Lucyfer, który próbuje zagryźć łaciatego kocura.

— Przybądź, o panie! Składam ci w ofierze tę kreaturę. Przybądź i wstąp we mnie, abyś mógł dopełnić dzieła apokalipsy!

— Lucyfer! — miauczę głośno, chcąc zwrócić na siebie uwagę czarnego kocura. Podbiegam do niego i uderzam łapą po tym pustym łbie. — Na wszelką puchatość, zostaw tego nieszczęsnego kota w spokoju!

Zwierzak rzuca mi zniesmaczone spojrzenie. Jakbym był istotą, która w hierarchii społecznej zajmuje rangę niższą niż on. Chyba mu się coś pomyliło. Halo, przecież to ja jestem jego panem i władcą. Ja i nikt inny! Żaden człowiek ani żaden dziwny koleś o imieniu Lucyfer nim nie rządzi. Nie za mojej kadencji!

Kocur, widząc mój zacięty wzrok, odpuszcza i przestaje maltretować Golluma. Łaciata paskuda odskakuje szybko od obłąkańca i kryje się za mną. Nic dziwnego, w końcu jestem jego autorytetem.

Zawsze wiedziałem, że Lucyfer jest niezrównoważony. A nawet więcej — on jest zdrowo szurnięty! Przynajmniej raz w tygodniu stara się sprowadzić szatana na świat. Nie mam pojęcia, co jest z nim nie tak. Może to wina jego właściciela — łysiejącego mężczyzny po czterdziestce, który jest wielkim fanem jakiegoś dziwnego serialu o łowcach potworów?

— Skoro już skończyłeś odstawiać swoje szopki, to może łaskawie wróciłbyś na zebranie, które musieliśmy przerwać.

Lucyfer prycha i wymija mnie. Przy okazji zerka na Golluma. Słyszę, jak mruczy pod nosem: „To jeszcze nie koniec".

Przymykam oczy. Gdybym mógł, zacząłbym wzdychać tak jak Wandzia.

— Matko Boska Kotowska, co ja mam z tymi podwładnymi — oznajmiam i również wracam do altanki.

Wszystko, czego nie wiesz o swoim kocieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz