Wojtek uśmiechnął się smutno. Wiedział, że nie ma szans. Że nawet w ich domu, w tej piwnicy to nie nastąpi. Nie dostanie pieczątki na swoim uczuciu. Był taki smutny...
Berka dostrzegła szklaną zasłonę w jego oczach i przygryzła wargi. Podeszła do niego, prawie stając na ogonku Miłka i przytuliła się do przyjaciela. Zaskoczony nawet nie objął jej, tylko stał i próbował zapamiętać zapach jej włosów i rytm oddechu.
Kotek patrzył się na nich zdezorientowany, pomiaukując po cichu z głodu. Berenika oderwała się od Wojtka i skaleczoną ręką wyjęła z torby kilka okruszków chleba, po czym rzuciła zwierzątku na podłogę.
– Weź... Żydom już nosić nie wolno... – Patrzyła jak kociak niemal pożera ofiarowane mu pożywienie. Wojtek uśmiechnął się i oparł o regał z książkami. Ten, niestety, nie wytrzymał presji i runął na ziemię, przewracając chłopca i wysypując na niego kilka tomów poezji oraz literatury oświeceniowej i jakichś niezidentyfikowanych książek.
Leżąc na ziemi roześmiał się w niebogłosy i biorąc do ręki pierwszą lepszą pozycję z literatury przeczytał:
– „A padł na kolana, bo zobaczył, że świat nie jemu się kłania, a tej, która w garści go trzyma i nim rozporządza. I legło w gruzach wszystko, a z jego dom i marzeń zostały ruiny. Wyklinał ją, złorzeczył, jednak ona tylko całowała jego krwawą skroń i odeszła, kryjąc się w dymie i ogniu, w bólu i cierpieniu..."
I to wcale nie ja podrzuciłam mu tę książkę. Wcale, a wcale...
***
Siódmy marca 1941 roku był dniem owocnym. Ofiarował ten dzień Polsce iskierkę nadziei, którą ona skryła w swoim sercu i włożyła w lufę Visa, którego dzierżył Roman Rozmiłowski, na którego zwykłam wołać „Zawada". Bo wadził mi, oj wadził, gdy przebił kulą serce mojego wiernego grajka, sługę mego kochanka, tego, który posiadł słowa i ludzkie emocje. I odszedł, tak jak zdradzał – cicho, w domu.
Igo Sym, volksdeutscher. Moje wierne, małe dziecko. Opuścił wszystkich. Wystawił mi na tacy swoich przyjaciół. Zarządzał teatrem i kinem, a jego scenariusz nie dobiegł do końca. Rola beznadziejna. Najgorsza jaką grał. Życie.
A jednak ja takich ludzi lubię. Lubię, gdy ktoś nie jest grzecznym patriotą, gdy ma gdzieś płaczącą i wołającą o pomoc Polskę. Bo wtedy nie mam wyrzutów sumienia, gdy kopię ją po raz kolejny, a ona upada i łka bezgłośnie.
Śmieszne, prawda? Mam czasem uczucia. Czasem.
A Igo wypełniał każdy mój rozkaz. Gestapo sławiło go za bycie konfidentem, braw dostał co niemiara. Szkoda tylko, że krwawe to były brawa i zapłacili za nie niewinni ludzie. Odegrali swój ostatni spektakl nim zasłoniła ich kurtyna gazu. I zeszli kilka miesięcy po swym spektaklu do swych pokoi, do komór Auschwitz, by tam odebrać nagrodę za cały swój trud, pot, łzy i talent.
Lecz kwiaty nie oni dostali, a żołnierz nieznany, który dwunastego maja 1941 roku cieszył się kwieciem na swoim grobie. Cieszył się nim też i w sierpniu tego roku, lecz ten miesiąc był mi i moim podopiecznym na razie odległy.
Skupiliśmy się na tym, że nadchodziło lato.
A lato, to piękny czas obozów harcerskich. Niestety, ja na nie wstępu nie mam. Nie posiadam krzyż harcerskiego, no cóż, tylko to przyrównuje mnie do Berusi, tak bardzo przejętej tym, że jej ukochana drużynowa zgodziła się jechać wraz z Pomarańczarnią.
Bo jak na obóz, to tylko z Wojtusiem. Ubolewała jedynie nad tym, że Miłka zabrać nie mogła. No cóż, koty nie lubią zbytnio ognisk i leśnych klimatów, więc chyba lepiej, że został z panią Klarą i Jagodą.
Jagodą, która łkała nocami, bo nie wiedziała już co ma czynić. Bo tęskniła za czasem, gdy jeszcze mnie nie było. Nie musiała się wtedy martwić o to, że z jej relacji z siostrą zostanie cień, Tomek będzie znikał coraz częściej, a ona sama pogrąży się w żalu, chodząc na Pragę i wypatrując Stefana, z którym mogłaby zamienić choć dwa słowa lub wymienić spojrzenia.
Ale jego nie było. Nie było Tomka, Stefana, Berki. Była sama. Choć nie całkiem...
Idąc pewnego ciepłego dnia ulicą, gdy Buki i Różyczki wyjeżdżały na obóz, zauważyła dziewczynę siedzącą pod rynną przy rynku. Głowę miała otuloną chustą i ręce jej się trzęsły; była jakby w szoku lub chorowała.
Jagoda zawahała się. Miała dobre serce, jednak bała się. Potęgowałam ten strach, mnożyłam, dodawałam, a ona chciała dzielić, odejmować, zabierać, usuwać. Niepoprawna matematyczka. Tak samo jak Szary.Schyliła się więc i wyciągnęła z kieszeni kilka monet. Szare oczy spod chusty prześwidrowały ją na wylot. Dostrzegła kosmyk czarnych włosów opadających na blade policzki, lekko pobrudzone ulicznym pyłem. Znałam te oczy. Te policzki, dłonie, włosy. I to serce, tak bardzo zaślepione nienawiścią i pragnieniem posiadania kogoś, kogo już miał ktoś inny.
– Chce pani jedzenie? Proszę pani? – zapytała cicho, rozglądając się wokół. Żaden patrol nie szedł akurat w ich stronę, a i ludzie nie przejmowali się zbytnio żebraczką. Była jakby odcięta od ich świata, ode mnie. Bo ludzie nie są dla mnie nic warci. Dlatego się ich pozbywam. Choć nie wszystkich. Nie każdego...
– Nic już nie chcę... Już nic, straciłam wszystko... – mówiła tak żałośnie, że biednej Jagodzie pękało serce. A tyle w tym było sztuczności...
– Co pani straciła?
– Co? Ty pytasz co? Mam tyle lat co ty, a zobacz, jak wyglądam! – Zdjęła chustę, ukazując rany na czole i prawie sine ręce. – B-byli u mnie w d-domu... Za-zabili wszystkich. I o-ojca, i ma-matkę... – wyliczała. – Nie mam już po co żyć... N-nie mam... – jąkała się, a ból dręczący Pawlusową narastał. – Z-zostaw mnie, błagam... – Przywarła do ściany jak zaszczute zwierzę, kryjąc pod chustką zdradziecki uśmieszek.Ale Jaga go nie widziała. Nie dostrzegła zawiści w jej oczach, ani zaciskającej się pięści. Bo pianistka nie znała zazdrości. Chciała tylko żyć. I kochać.
A Monika? Przepełniona rozpaczą i bólem uciekła się do kłamstwa, by tą najprostszą drogą zwabić Jagodę w przepaść. Wprowadziła ją na szlak, by z niego zrzucić. Tacy są czasem przyjaciele. Fałszywi przewodnicy...
***
– Tu będzie nasz obóz! – zarządziła Kasia, stawiając plecak na ziemi i pomagając zdjąć bagaże innym dziewczynkom. Biegały naokoło niej, uwolnione od ciężaru i radowały się, że będą mogły w końcu poczuć zapach lasu, a nie dusić się odorem krwi, który rozsiewał się z Szucha na całą stolicę.
Tu byli prawdziwie ludźmi, a nie zwierzętami prowadzonymi na rzeź.
Wojtek, gdy tylko pomógł kolegom rozstawić namiot, rozejrzał się czy aby Zośka nie patrzy w jego kierunku i przemierzając zarośla przedostał się do obozu dziewcząt. Usiadł w cieniu sosny i patrzył, jak Berka ustawia na ziemi kolejne części szkieletu namiotu i nawołuje koleżanki do pomocy.
Och, jakże on ją kochał. Jego czternastoletnie serce rwało się do niej jak Wisła do morza i biegło wciąż, biegło, nie mogąc znaleźć swego ujścia.
Dziewczynka stanowiła dlań pewnego rodzaju tamę, której nie był w stanie zburzyć. Bał się. Bał, że kto inny zawładnie tą rzeką, kto inny skradnie jej pocałunek i słodkie orzeźwienie.
I kochał, dziecięco i prosto ją kochał.
A Berka czuła na sobie jego wzrok pełen tęsknoty i beształa się w duchu za swą stalową wolę, która niczym twierdza oddzielała ją od niego. Chciał przejść przez te mury, być z nią, jednak ona wciąż odgradzała się i uciekała jak przestraszone dziecko. Wszak... wtedy jeszcze nim była.
Kasia uśmiechnęła się blado. Zmęczona, lecz dla swych podopiecznych pełna sił. Takie są funkcyjne w drużynach. Nie pokazują słabości. Nigdy... nigdy...
Wiem z autopsji. Wszak też kimś dowodzę, prawda?Patrzyła na Berenikę z wdzięcznością i zastanowieniem. Tyle lat już mała była harcereczką. Tyle lat jej pierś była pusta i nie błyszczała tym największym odznaczeniem. Więc czemu by nie dziś? Trzeba to tylko ustalić z Rudym i Alkiem. Z Zośką nawet nie ma co gadać...
CZYTASZ
Władcy ruin
Historical FictionKiedy w oczach masz wojnę, to wszystko traci barwy... @KlaudiaDwojak dziękuję za to okładkowe cudo Laureat „Perła Wattpada 2017" oraz „Skrzydlate słowa"