Rozdział 2

1.6K 133 26
                                    

     Wstał, schował księgę do torby, zarzucił ją na ramię i wyszedł z sali, nie oglądając się za siebie, unikając tym natrętnych spojrzeń.
    Nie zrobił nawet kilku kroków i wpadł na osobę wychodzącą z bocznych drzwi. Nie uderzył jednak ciałem o zimną, kamienną posadzkę, gdyż nieznajomy, wykazawszy się nieprawdopodobnie szybkim refleksem, złapał go w talii, nie pozwalając upaść. Poderwał głowę w górę i napotkał wzrokiem na tęczówki o barwie gorzkiej czekolady, gdzieniegdzie poprzeplatane krwistymi refleksami.
    Profesor, z rozbawieniem, spoglądał na niego, nadal trzymając go w objęciach.
     Zarumienił się, lekko się pesząc. Nie był przyzwyczajony do tego typu sytuacji. Jakikolwiek dotyk, czy to przypadkowy czy zamierzony, był dla niego nowością i czymś niespotykanym, jednak nader przyjemnym. Wyrwał się z mocnego uścisku, cofając się w tył. Karcąc się w myślach, przyznał, iż nauczyciel był nieziemsko przystojny. Brązowe oczy miały w sobie prawdziwą głębię, w której niemal pragnął zatonąć, aby rozpoznać uczucia, które się w nich kłębiły. Malinowe i, zapewne miękkie, usta miał ułożone w przyjemny uśmiech, który tylko zachęcał, aby podejść bliżej. Chłodna postawa i mroczna moc emanująca od mężczyzny tylko zachęcała go do bliższego poznania belfra.
    Poprawił szatę, która, pomięta w niektórych miejscach, nie wyglądała zbyt elegancko, i mruknął cicho:
    – Wybacz, Sir, zamyśliłem się.
    Profesor zaśmiał się, opierając się o granitowy parapet.
    – Ależ nic się przecież nie stało. Powinienem przewidzieć, iż ktoś może tędy przechodzić, uczta już się skończyła – parsknął.
    Nie miał odwagi podnieść wzroku na nauczyciela OPCMu, jego myśli były zbyt krnąbrne, aby mógł sobie na to pozwolić, nie czerwieniąc się po same koniuszki uszu.
    – To ja już pójdę... – powiedział.
    Odbiegł kilka metrów, po czym spokojnie przemaszerował przez resztę korytarzy aż w końcu trafił do lochów, gdzie, znajdując odpowiednią ścianę i miejsce, które znajdowało się tuż obok portretu jednego z założycieli, Slytherina, wypowiedział hasło, które miało pozwolić mu przejść przez przejście. W tym roku brzmiało ono "Wygrać albo zginąć". Dlaczego mnie to nie dziwi..., westchnął w myślach.
    Cegły rozsunęły się, niczym przejście na ulicę Pokątną, otwierając mu drogę. Wszedł, mając oczy szeroko otwarte, a różdżkę twardo ściskając w dłoni, na wszelki wypadek, gdyby jednak w pobliżu  znajdował się ktoś niepowołany. Mały i ciasny tunel nie był zbyt ciekawym miejscem, przynajmniej dla niego. Tenże odruch odziedziczył po ojcu, tym biologicznym. Z wielu opowieści dowiedział się, iż był on za młodu bardzo kapryśnym i często wpadającym w tarapaty nastolatkiem. On taki nie był. Potrafił utrzymać wszystko w ryzach, niczym mugolscy detektywi szybko rozwiązywał zagadki, nie pakując się przy tym w kłopoty, które nikomu nie były i nadal nie są potrzebne. Zamiast uganiać się za pannami, wolał zasiąść przy biurku i do świtu rozszyfrowywać różne znaki czy zagłębić się w stosie papierów zostawionych mu przez sira Gellerta.
   Doszedł do celu. Przez chwilę nie widział nic, jedynie wielką, białą plamę. Blask świec oślepił go, czyniąc nieporadnym i bezbronnym. Po chwili przyzwyczaił się do światła, zamrugał dwa razy, aby odgonić mroczki sprzed oczu. Lokum zrobiło na nim dobre wrażenie, chociaż czuł się nieswojo pod ostrzałem cudzych, taksujących go spojrzeń. Pomieszczenie było na tyle duże, aby pomieścić przynajmniej 30 osób. Nie było nawet jednego okna, na kamiennych murach wisiały stare płutna z malowidłami węży i starożytnych run. Po lewej stronie wybudowane były schody, które w pewnym momencie rozwidlały się, jedne prowadziły do dormitoriów chłopców, drugie zaś do dormitoriów dziewczyn.  Po prawej stronie stał kominek, w którym wesoło jarzyły się płomyki ognia. Wokół ustawione były dwie, ciemne kanapy ze skóry, na których rozłożeni byli starsi Ślizgoni, plotkujący o nadchodzących wydarzeniach, oraz  szklany stolik do kawy; zawalony był on pergaminami i innymi tego typu rzeczami.
    Chciał wejść na pierwszy stopień schodów, kiedy zaczepił go blondwłosy młodzieniec. Na szkolnej szacie miał przyczepioną odznakę Prefekta Naczelnego. Był średniego wzrostu, a i z wyglądu także nie należał do typowych arystokratów-przystojniaków, był raczej przeciętny.
    – Mam nadzieję, iż mogę zająć ci kilka minut. Mamy wiele do wyjaśnienia – syknął Prefekt. W oczach błyskały mu niebezpieczne iskry, które nie zwiastowały niczego dobrego. Nie dla niego.
    Chłopak skrzyżował ramiona, czekając na odpowiedź.
    – Nie wydaje mi się – żachnął. – Nie ma niczego, o czym mielibyśmy pomówić – rzekł chłodno, stając na schodku.  
    Jasnowłosy zacisnął usta w wąską linię, ledwo powstrzymując się od wybuchu.
    – Kultura w dzisiejszych czasach nadal zobowiązuje, mógłbyś się przedstawić nim zaczniesz mnie o coś oskarżać – oświadczył, uśmiechając się wesoło. Cieszył się, gdy mógł doprowadzać kogoś do nerwicy. – Bo, jak mniemam, nic delikatnego nie masz mi do przekazania.
    – Nazywam się Draco, Draco Malfoy – rzucił uczniak, podając mu dłoń, której nie przyjął. Nikt nie ma prawa, aby traktować go w taki czy inny sposób, jemu także należy się należyty szacunek i żaden nadęty narcyz nie będzie zachowywał się jak przeklęty buc, gdy chodzi o niego.
    – Harrison, Harrison Lancaster, ale to już zapewne wiesz – mruknął, hardo wpatrując się w błękitne tęczówki. Próbował wygrać z niebieskookim bitwę na spojrzenia, jednak mała wada wzroku dała o sobie znać, pulsujący ból był nie do wytrzymania.
    Odwrócił wzrok, dostrzegając wgapionych w nich współdomowników. Każdy z nich zaprzestał swoich czynności, aby doglądać ich gorliwej wymiany zdań. Wręcz czekali na koniec konwersacji, aby być świadkiem kolejnego starcia, które były niemożliwie nienormalne, jednak dość częste w rozstrzyganiu sporu. Czuł się osaczony. Jedynym i, zapewne najlepszym, rozwiązaniem i wyjściem z tej nietaktownej sytuacji, było krótkie pożegnanie i powrót do własnych zajęć. Tak też postąpił:
    – Jeśli to już wszystko, chciałbym iść się położyć.
   – Ej, ty, czekaj! – krzyknął blondyn, lecz jego już nie było. W mgnieniu oka znalazł się na górze, trzaskając drewnianymi drzwiami od korytarzyka prowadzącego do pokojów męskiej części Domu¹.
    – Brawo, bohaterze, już pierwszego dnia wszystko zepsułeś – jęknął przeciągle, ukrywając twarz w dłoniach.

¹ Napisałam z dużej, gdyż nie chodziło mi o ogólny dom, a raczej o przynależność.

____________________________________
Wielkie przeprosiny z naszej strony dla was się należą. Brak czasu i wspólnego zaangażowania dał nam się we znaki, przedłużając wasz czas oczekiwań na rozdziałOpowiadanie, niestety, będzie wolno pisane, z wielu powodów.
Dziękujemy za gwiazdki, odsłony i wszelkie komentarze!

Z mroku w światło || H.POpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz