Rozdział 6 - Słodkich snów

2K 173 52
                                    



Do jesiennego balu czwartoklasistów pozostały dwie godziny i trzynaście minut, a ja siedzę na łóżku z surowym ziemniakiem w palcach i zastanawiam się, czy zniosę prażącą gorączkę i ból zawiązujący nerwy w supły. Odgryzam kawałek i odgryzłabym kolejny, gdyby jakaś niespłukana drobina piasku nie ugrzęzła mi między zębami. Zanim mielę ziemniaka w zębach, wypluwam jego skrawek do ubikacji, a obraną resztę zawijam papierem toaletowym i wkładam za kratkę wentylacyjną.

Opłukuję twarz zimną wodą, zastanawiam się, czy wodociągi bostońskie biorą ją z jakiegoś górskiego ujścia, bo na moment moja dolna warga przymarza do górnej. Patrzę na siebie w lustrze, konsultuję z tą drugą sobą, wierzę że bardziej bladą niż rzeczywista, jak długo musiałabym pielić wyrzuty, by doprowadzić sumienie do czystości. Dochodzę do wniosku, że znacznie dłużej niż całe obchody balu, więc nie obieram dwóch ziemniaków przygotowanych na zaś.

Wracam z łazienki do pokoju. Na wygładzonej pościeli leży biała koronkowa sukienka przed kolano, a jedna ze szpilek stojących na dywanie oparła się o drugą. Zdejmuję obszerny T-shirt, który noszę bez bielizny, odkąd przed godziną wyszłam spod prysznica, i klękam przed szufladą. Niepokoi mnie kontrast początków dwudziestowiecznego filmu, bo w szufladzie paletę barw tworzą wyłącznie czerń i biel. Przez tę niewielką różnorodność z początku nie zauważam kartki wetkniętej między miseczki jednego ze staników.


Ta niegrzeczna bielizna do Ciebie nie pasuje. Zarekwirowałem ją. Oddam, kiedy uznam, że nie masz się z czego spowiadać i należałoby dołożyć Ci parę grzechów do czystego konta.


Nie mdleję, bo wiem, że musiałabym czekać przynajmniej dwie godziny i jedenaście minut, jakie zostały do rozpoczęcia balu, by ktoś podniósł mnie z podłogi. Robię to, co należy. Czyli zaczynam płakać. Siadam na łóżku, na którym siedział on, w pokoju, w którym on był, i chlipię w poduszkę wciśniętą w twarz, by mój szloch nie rozstrajał cudzych żyć. Nie mam siły otrzeć cieknącego kataru z wylotu z dziurek w nosie, nie wspominając o radosnym funkcjonowaniu na balu jesiennym.

Ale zamierzam zrobić to dla Joego, który zrezygnował z radosnego funkcjonowania dla mnie.

Ubieram się w nieposkromioną biel, rozpuszczam włosy łagodnie poskręcane w fale na krańcach, a na sam koniec wyrażam niemy podziw dla wytrzymałości wodoodpornego tuszu do rzęs, który nie umarł pod ulewą tropikalnego deszczu z wnętrza mnie. Wpół do siódmej pod wieczór otrzymuję sms'a od Joego, w podobnym czasie przez uchylone okno wpada równomierny dźwięk silnika jego samochodu. Milknie, gdy odpisuję, żeby dał mi jeszcze parę minut. W ciągu tych paru minut idę sobie popłakać w kącie łazienki. Wychodzę, zostawiając okrężną kałużę dookoła siebie. Nie wycieram jej, by nie mieć wyrzutów sumienia, że kiedy wrócę wieczorem, znów zachlapię podłogę.

Zakładam szpilki dopiero w przedpokoju i obiecuję rodzicom, że karta pamięci w ich starożytnym aparacie zapełni się po szczyt moimi zdjęciami w balowej sukni, kiedy przyjdzie mój rzeczywisty czas na bycie elementem jesiennego balu, bo nie chcę być jak cola, która na billboardzie fast foodów obok hamburgera istnieje tylko dlatego, że w zestawie jest tańsza. Nie chcę być zapamiętana jako dodatek do czyjegoś balu zamiast choinka na własnej wigilii.

Idąc z Joem do samochodu, wiem, że kiedy rodzice zamkną za sobą drzwi, powie, że wyglądam pięknie, że jest szczęściarzem i że musimy się pospieszyć, jeśli nie chcemy przegapić rozlewania tradycyjnego ponczu.

-Pięknie wyglądasz - mówi, rozwierając przede mną wrota na fotel pasażera. Zdobywam jeden punkt. - To ogromne szczęście, móc być z tobą. - Zyskuję dwupunktową przewagę. - Ale musimy się pospieszyć, jeśli nie chcemy przegapić ceremonii rozlewania ponczu.

Flushing birds out JBFFOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz