Nie potrafię dokonać wyboru - czy droga odchodząca ku północy jest zbyt północna i czy droga prowadząca na wschód jest zbyt wschodnia - i dlatego od dwudziestu minut okrążamy osiedle Sary, przeciskając się wątpliwie oświetlonymi alejami. Po szóstym okrążeniu, gdy po raz szósty przecinamy drogę czarnemu kotu, zaczynam się zastanawiać, czy pomnożyć przyszły pech przez sześć, czy wystarczy mi jego jednokrotna dawka.
A on czeka. I czeka. I nic nie mówi, wierząc, że w końcu się czegoś doczeka - jakiejś reakcji, jakiegoś bliżej określonego zbioru zachowań, które pozwolą mu stwierdzić, czy wzięłam w rozważania największą z niedorzeczności: dobrowolny seks z nim określający szansę powodzenia w trwałym złączeniu z płcią przeciwną.
Ale nie zamierzam odpowiadać. Nie trudzę się odpowiedzią na pytanie, na które istnieją mniej niż dwie poprawne odpowiedzi. Wsparta na szybie - najdalszym poprzecznym punkcie w samochodzie - obgryzam skórki paznokci i zastanawiam się, czy fakt, że jestem ubrana w piżamę, skłoni Justina do zaprzestania tych nocnych eksploatacji osiedla.
Nie skłania. Ósme okrążenie jest okrążeniem ostatnim. Wraz z jego końcem Justin opuszcza osiedle swojskich domów jednorodzinnych i jedzie wraz z wytycznymi ruchu drogowego ku większej światłości, głośności, ku sobie i temu, co definiuje jego przydomową, prywatną strefę. Podczas tej podróży przez nocne centrum Bostonu odkrywam nową absurdalną przyjemność - ciszę. Cisza z nim jest abstrakcyjnym pojęciem równowagi i stateczności i, święci pańscy wybaczcie, cisza, którą porozumiewa się Justin, jest najbardziej zrozumiałą ze wszystkich cisz, którymi kiedykolwiek rozmawiałam.
Gdy docieramy przed kamienicę Justina, mogłabym spytać, dlaczego mnie tu przywiózł, dlaczego izoluje mnie od decyzji dotyczących mojej lokalizacji w terenie, dlaczego przywłaszcza sobie moje życie i uzależnia je od swojego. Nie pytam o żadną z tych rzeczy, bo nie przywykłam do stawiania retorycznych pytań, a wiem, że kiedy usta Justina zapominają, że są wypełnione słowami, zapominają o tym na długo. Cisza trwa jeszcze przez całą drogę na piętro, podczas poszukiwania kluczy do górnego zamka i nawet wtedy, gdy oboje wyczuwamy niewywietrzały zapach kobiecych perfum i niewykwintnego seksu.
-Jeśli przywiozłeś mnie tutaj z nadzieją, że rozpoczniesz praktyczną część kursu przygotowawczego do życia takiego, jakim powinno być, popełniłeś ogromny błąd - mówię na wstępie, wygrażając palcem. - Jak ty to sobie wyobrażasz? Skrzywdziłeś mnie w najokrutniejszy ze sposobów, w jaki można skrzywdzić kobietę, i oczekujesz, że zrobię ci przysługę i raz jeszcze otworzę przed tobą nogi?
-Jeśli tego nie zrobisz - mówi, zdejmując kurtkę i rozwieszając ją na oparciu powgniatanej kanapy - wszystkie twoje poprzednie starania pójdą na marne. Dziewczyny są niezaspokojone. Nie znajdę żadnej na stałe, jeśli nie nauczę się spełniać każdej z ich zachcianek.
-Zrobiłeś się nagle wybitnie pojętny.
-Wkroczyliśmy w tematy, o których lubię i chcę rozmawiać. Jeśli masz dla mnie jakieś wskazówki, pierwszy raz jestem gotów ich wysłuchać.
Podchodzę do niego w odstępie kroku, kładę dłonie na jego ramionach. Są na tyle wysoko, że krew z wolna spływa mi do stawów łokciowych.
-Delikatność - mówię z wyczuciem. - Jedyne, czego ci trzeba, to cholerna delikatność, której za nic w świecie nie potrafisz przyswoić. Ale chyba wpadłam na pomysł, jak cię z nią zaznajomić.
Przechodzę za kuchenną ladę ozdobioną zielonymi jabłkami, podchodzę do lodówki i wyjmuję kartonowe opakowanie jajek. W środku są dwie sztuki, wyjmuję więc jedną i wręczam Justinowi. Ten wyskubuje przypadkową szczątkową część piórka przylepionego do skorupki.
CZYTASZ
Flushing birds out JBFF
FanficGwałcicielom należy się krzesło elektryczne. Jestem tego pewna jak śniegu na Alasce i deszczu w lesie tropikalnym. Jestem pewna jak garbów wielbłąda i płetw rekina. Pewna jak własnego nazwiska i pieprzyka na lewo od pępka. Posadzić, przypiąć, popieś...