Jedna z wielu nocy

334 25 3
                                    


Jestem cieniem, w którym chowają się najgorsze koszmary.
Jestem maszyną, która bez słowa wykona każde, nawet najmniej etyczne polecenie.
Jestem łowcą, uparcie tropiącym swoje ofiary.
Jestem ostatnim widokiem przed szybką, choć dość bolesną śmiercią.
Więc dlaczego od godziny siedzę i wpatruję się w śpiący cel?
Otwarte okno wpuszcza świeże, chłodne powietrze. Delikatnie głaska mnie po karku, z uczuciem jakby. Cóż za nowe doświadczenie.Przecież nie powinienem go przeżywać. A ono dalej okazuje czułość, przypominając o mojej ukochanej zimie, w której się narodziłem, z której powstaję, i która stanowi jedyne ukojenie.
Niosę śmierć i zniszczenie. Tymczasem zniszczony jest jedynie fotel, na którym siedzę. Podejrzewam, że ze starości.
Obserwuję. Mężczyzna leżący w łóżku wydaje się dość wysoki i masywny. Typowy mięśniak, podobno nieco sztucznie „ulepszony". Jeśli się obudzi mogę mieć problem. Ma wyraźnie zarysowane, męskie kształty twarzy, choć pełne usta i ładne rzęsy sprawiają, że wygląda bardziej uroczo niżeli groźnie. Ale jak mówią, nie ocenia się książki po okładce. Do tego wszystkiego roztrzepane blond włosy - obraz, który widzę nie sprawia raczej, że się boję. Być może podchodzę do sprawy ze zbyt dużym lekceważeniem, ale gdyby nie ta kupa mięśni, postać przede mną wyglądałaby raczej jak laleczka, a nie godny przeciwnik. I żeby było jeszcze dziwniej - mój mózg właśnie taki obraz podsuwa przed oczy.Drobny, niziutki, wychudzony chłopaczek. Przydługie, jasne włosy opadające na twarz, delikatne, kobiece rysy twarzy, za duże ubrania. Wieczny katar, zaczerwieniony nos i siniaki. Och, no i oczy - raczej małe, a ich przyjemny, błękitny kolor skrywa się pod wachlarzem rzęs, których mogłaby pozazdrościć niejedna kobieta.I nagle dociera do mnie, że faktycznie kiedyś już go widziałem. Zarówno wersję, która teraz leżała w łóżku, jak i tę, która istniała jedynie w mojej głowie.
Jestem narzędziem zbrodni. Dlaczego więc waham się, gdy cel znajduje się pod moim ostrzem, na moim celowniku? Dlaczego chcę się wycofać?
Powoli podnoszę się z fotela. Mężczyzna, którego przedstawiono mi wcześniej jako Steven Rogers, dalej śpi spokojnie, a jego klatka piersiowa miarowo unosi się i opada. Mam sprawić, żeby znieruchomiała. Zatrzymać jego serce. Ale to coś zatrzymuje teraz mnie. Coś nie pozwala. Coś każe dowiedzieć się więcej. Uciekam z mieszkania, kierując się prosto do bazy. Co im powiem?

Wchodzę do ukrytego w lesie, ciemnego budynku. Powoli zapalają się kolejne jarzeniówki, jedna mruga, jakby na przywitanie, choć jedynie żegna się ze swoim życiem. Ona chociaż ma okazję. Ludzie, na których jestem nasyłany jej nie dostają. I tamten też nie powinien. A jednak nie wykonałem swojej misji. Pierwszy raz od tylu lat.
– Zimowy Żołnierz! – rozlega się w głowie, a głos odbity od gołych ścian powtarza się jeszcze kilka razy. Głos niezbyt przyjemny. Schrypnięty, niski. Ale znajomy. – Raport z misji.
Krótkie hasło. Odwracam się w stronę mężczyzny, który trzyma dłonie splecione za plecami i przenosząc ciężar ciała z pięt na palce oczekuje odpowiedzi. Odpowiedzi z moich ust, która nie pada jeszcze przez następne parę minut, zmuszając nas do stania w niezręcznym milczeniu, jedynie przy akompaniamencie zdychającej żarówki. A z każdą sekundą atmosfera staje się coraz bardziej napięta. W końcu Pierce nie wytrzymuje. Robi krok w moją stronę i następne co rejestruję, to ból lewego policzka. Nieprzyjemne mrowienie promieniuje na całą twarz, razem z wwiercającym się w nią wściekłym spojrzeniem.
– Zawiodłeś, żołnierzu. – na to hasło przypada do mnie dwoje ludzi, którzy wcześniej czaili się w cieniu korytarza. Alexander kiwa głową, a ja zaczynam być ciągnięty. Doskonale wiem, dokąd.
– Ja go znałem. – rzucam nagle, widzę, jak tamten unosi dłoń. Zatrzymujemy się. Spojrzenie z wściekłego zmienia się na wyczekujące.
– Znałem Stevena Rogersa. – powtarzam. Robi krok w moją stronę, spogląda w oczy.
– Co nie zmienia faktu, że nie wykonałeś misji, żołnierzu. Niesubordynacja zostanie ukarana. A potem znowu dać go pod maszynę. – ostatnie zdanie wymówił już w kierunku swoich ludzi.
Zniknął z pola widzenia. Uczono mnie bezwzględnego posłuszeństwa. Myślałem, że nigdy nie zawiodę. Że jestem ich najlepszym dziełem.
Zaciągnięto mnie do pokoju, który bardzo dobrze znałem. Rzucono na zimną posadzkę, jak worek ze śmieciami. Choć może właśnie nim jestem... Niezbyt długo dano mi napawać się chłodem bijącym od podłogi. Kolejne osoby dopadają do mnie, pozbywając się „służbowych" ubrań. Zostaję jedynie w zwykłych, czarnych spodniach. Znowu czuję zimno. Zimno koi, uspokaja. Ale zaraz znowu mam przestać je odczuwać.
Specjalnymi łańcuchami przykuto mnie do ściany. Pada pierwszy cios. Ból. Na nim opiera się moja egzystencja. Od niego wszystko się zaczęło. To właśnie z bólu narodził się Zimowy Żołnierz. Stworzony, by zabijać. By stać się bronią, narzędziem. Maszyną bez uczuć. A teraz właśnie cierpi za życie jakiegoś człowieka.
Stevena Rogersa.
Zaciskam powieki, czując, jak następne uderzenie pozbawia mnie sporego fragmentu skóry na plecach, po których powoli spływa coraz więcej krwi. I wtedy przed oczami pojawia się obraz.
Zgarbiona postać siedzi otulona starym, brązowym kocem. Niosę w ręku kubek z gorącą herbatą. Konkretnie w lewej dłoni. Nie jest metalowa. Normalna, moja, własna. Taka jak druga. Siadam obok, a zaszklone, znajome oczy patrzą na mnie z wdzięcznością. Mimo to z rozchylonych, wysuszonych warg pada „Poradziłbym sobie, Buck". Słyszę pociągnięcie nosem, czuję ciepło na ramieniu, bo opiera o nie głowę.
Wyobrażenie? Wspomnienie?Co w takiej chwili jawi się w zmęczonej głowie?Obraz znika niespodziewanie, gdy czuję niewyobrażalne gorąco na prawym biodrze.  Sztywne rozmowy przerywa mimowolny wrzask. Sam się go boję, choć wypada właśnie z moich ust. Czuję topiącą się skórę, każda myśl skupia się w tym jednym miejscu. Wszystkie mięśnie spinają się nagle, chcąc jakby złagodzić ból. Ale jest za silny. Opadam po chwili zupełnie luźno, wiszę wręcz na łańcuchach przytwierdzonych do ściany.Następnie wszystko skupia się na stopach, powoli nacinanych, by po chwili rany mogła strawić żrąca w tym momencie sól. Czuję łzy na policzkach, całe ciało zdaje się błagać o litość, tak samo jak żałosny krzyk, który odbijając się od zniszczonych ścian wpada do głowy, pustosząc ją jakby.
Cierpiąca maszyna? Podobno niemożliwe. A jednak jestem. I naprawdę pragnę ulgi. Czemu nie chcecie mi jej dać?
– Na przyszłość będziesz pamiętał o wykonywaniu poleceń. – rozlega się przy uchu, sprawiając, że wracam do rzeczywistości, od której oderwał mnie ból. Uwalniają mnie i znowu gdzieś prowadzą. I teraz też zdaję sobie sprawę, dokąd.
Maszyna.
Kurczowo trzymam się wspomnienia, które pojawiło się w mojej głowie. Tym razem mnie nie złamią. Nie mogą. Błagam. Czuję zaciskające się pasy na nadgarstkach. Popychają mnie na oparcie, przystawiają narzędzia do głowy, wkładają metalową płytkę między zęby. Zaciskam powieki, chcąc za wszelką cenę zatrzymać ten jeden, krótki obraz. Lub chociaż swoje prawdziwe imię. Albo tę postać. Steve'a.
Coś jakby wwierca się w czaszkę. Wypala. Pustoszy umysł. Niszczy. Burzy. Przez całe ciało przechodzi fala, jak uderzenie prądem. Serce staje na moment, płuca się kurczą, nie mogę złapać oddechu. Krzyczę. Wszystkie mięśnie się zaciskają, płoną. Chcę się wyrwać. Wspomnienie ucieka. Robi się ciemno.

I wtedy zrywam się nagle, od ścian dalej odbija się przeraźliwy wrzask, ale już nie w ten sam sposób. Nagie ciało zlane jest potem, ale otula je jasna pościel. Dociera do mnie, że nie jestem w brudnym, zniszczonym pomieszczeniu a w małej, przytulnej sypialni i chłód nie bije od gołej podłogi, a od otwartego okna. Duże, silne ramiona przyciągają mnie do siebie, ale nie chcą zrobić mi krzywdy. I głos. Nie drażni, nie pali, nie wyrywa z zamyślenia. Koi.
– Wszystko dobrze, jestem tu, Bucky. To był sen. – mruczy cicho, a ja staram się uspokoić oddech. Lgnę do umięśnionego ciała chłonąc tę czułą, niezwykle przyjemną bliskość. Jakże miła odmiana.
– Złamali mnie. Znowu. – szepczę drżącym głosem, a on tylko przytula mnie ciaśniej. Czuję wilgotne wargi na czole. Dotyk ten przechodzi jakby przez całe moje ciało. Kojący.
– Nie złamali. Już nigdy tego nie zrobią. To sen. Jesteś tu, ze mną. Nie pozwolę im cię nawet dotknąć. – jego ton smutnieje nieco i wiem, że się obwinia. Wtulam się mocniej, ukrywając głowę.
– Dziękuję ci, Steve. – mruczę z wdzięcznością.
Bo zawsze jest obok. Bo rozumie. Bo uspokaja. Słyszę tylko głośniejsze wypuszczenie powietrza, sygnalizujące uśmiech. Palce przeczesują moje włosy, sprawiając, że uspokajam się już zupełnie.I mogę znowu zasnąć. Spokojnie. Bo on nie pozwoli mnie skrzywdzić.

'Till the end of the line - Stucky one shotsWhere stories live. Discover now