Masywne, krótkie palce sunęły niezbyt zgrabnie po wydrapanych klawiszach starego instrumentu. Zdecydowanie nie były do grania stworzone, raczej do trzymania węgla czy ołówka... W dawnych czasach. Bo przecież kształt obecnych zakładał jedynie ślepe likwidowanie wroga. Ktokolwiek miał nim zostać.
Salonik, w którym się znajdował, nigdy nie powalał swoimi rozmiarami, teraz natomiast jeszcze jakby się skurczył. Steven nie chorował na klaustrofobię, a mimo to poczuł się przytłoczony. Aż za bardzo.
Światło niepewnie jakby wpadało między dwoma masywnymi firanami, dawno już nie ruszanymi w żaden sposób. Zapewne, gdyby je odsłonił, zadławiłby się kurzem. Ale to nie był jedyny powód, dla którego nawet do nich nie podszedł, gdy się tu znalazł.
Chciał stworzyć odpowiedni nastrój.
Meble, choć starał się na nie nawet nie spoglądać, uparcie wykrzykiwały wspomnienia związane z tym jednym, małym pomieszczeniem. I choć nie było ich zbyt wiele, siła przebicia, zdawałoby się martwych przedmiotów, przyprawiała Rogersa o cholerny ból głowy. Sprawiała, że nic w tym miejscu nie przypominało już dawnych czasów. Najlepszych, choć nigdy nie przypuszczał, że właśnie tak będzie je nazywał.
Wzrok uparcie wbijał w dłonie. Wszystko się zmieniło, nawet on. Kiedyś chude, nieproporcjonalne, czerwone na kostkach, wiecznie brudne od węgla, ołówka. A teraz? Idealne. Do pokonania przeciwnika. Nie te, które Bucky pokochał.
Fortepian również nie przypominał tego z dawnych lat. Zakurzył się, stracił wesoły blask czarnego lakieru, nieco się rozstroił. No i nie siedział przy nim Barnes. Młody, postawny mężczyzna o błyszczącym spojrzeniu niebieskich oczu, uśmiechnięty jak małe dziecko cieszące się z nowej zabawki. Zawsze marszczył przy tym nos, a jego szerokie usta nie raz odsłaniały rząd równych zębów. Skupiony na grze, raz na jakiś czas jedynie odnajdywał rozmarzony wzrok drobnego chłopca, który zerkał na niego znad szkicownika i próbował uchwycić tę ulotną chwilę. Wtedy nie miał jeszcze świadomości, jak bardzo ulotną.
Kochali się. Kochali wbrew wszystkiemu, co powtarzano im od samego początku. Że to nienaturalne, niezdrowe. Że grzech. Że Bóg zabrania. Ale Steve od dziecka nie potrafił tego zrozumieć. Co z Niego za miłosierny Ojciec, jeśli nie pozwala mu po prostu kochać? Nie rozumiał i nie zamierzał zrozumieć. Oboje byli w stanie oddać za drugiego życie.
I Bucky pokazał mu, jak bardzo poważna była ta obietnica. Do samego końca, który właśnie nadszedł.
Bo oddając życie za swojego kochanka, Barnes przy okazji go zabił. W połowie, ale czy to właśnie nie najgorszy rodzaj śmierci? Kiedy mimo woli znajdujesz się nadal w swoim ciele, ale prawdziwego ciebie już dawno tam nie ma. Bo stanowili jedność, nierozerwalną całość. Umierając, zostawił dziurę, której już w żaden sposób nikt nie mógł załatać.
Steven zawsze uważał Jamesa za prawdziwego wirtuoza. Od małego zazdrościł mu wrodzonego talentu, jak i predyspozycji. W końcu brunet zawsze miał dłuższe, zgrabniejsze palce, które zdawały się wręcz płynąć po kolejnych klawiszach, jak gdyby każda melodia po prostu wychodziła od niego, z jego wnętrza. Jakby zwyczajnie był w swoim naturalnym środowisku.
Kiedyś nauczył Rogersa jednej z nich. Oboje bardzo ją lubili, to właśnie ta najczęściej odbijała się od wzorzystych ścian saloniku. Powolna, melancholijna, ale mimo wszystko zawsze miała w sobie dziwną nutę nadziei. A teraz, w tym momencie, brzmiała tak cholernie żałośnie. Jakby jeszcze mało było, że wygrywał ją Steve, a nie Bucky.
Rozstrojenie fortepianu zniekształcało ją nieprzyjemnie. Łzy zebrane w oczach Rogersa, wewnętrzne zrezygnowanie oraz fakt, że nigdy się do tego nie nadawał i dawno już nie próbował grać, wszystko to sprawiało, że raz na jakiś czas uderzał palcem w zły klawisz, a wtedy powietrze zdawał się przeszywać nieistniejący krzyk.
Nawet meble dalej niemiłosiernie głośno wypowiadały przeróżne wspomnienia. Zwykle niemi świadkowie bardziej czy mniej intymnych chwil teraz przerwali milczenie, chyba jedynie po to, by wykończyć mężczyznę, który zwyczajnie szukał ulgi. Łudził się, że melodia sklei jego zranione serce, ale ona wręcz przeciwnie. Wdzierała się coraz głębiej, pustosząc, trawiąc żywym ogniem.
Wstyd. Każdy pamiętał tę piosenkę zupełnie inaczej.
W dobrych czasach fortepian nie służył tylko do grania.
Przerwał utwór. Bucky byłby zły, utworów nigdy nie wolno przerywać. Zawsze należy dotrwać do końca.
Wstał od instrumentu. Tępym wzrokiem powiódł po pomieszczeniu. Obszedł fortepian dookoła, zatrzymał się przy przeciwnej stronie. Oparł się pośladkami, przymknął oczy głowę odchylając w tył. Opuszkami palców zbadał idealną niemal powierzchnię, skrzywił się jednak, czując kurz. James nigdy by na to nie pozwolił. Zdarzało mu się dbać o przedmiot bardziej niż o chłopaka.
Nie, nie mógł tak myśleć.
Pojawiło się inne wspomnienie. Bucky sadzał go dokładnie w tym miejscu. Jakaś mara jakby stanęła przed Rogersem, a przez całe ciało przeszła fala niewyobrażalnego pragnienia, którego mężczyzna jeszcze w życiu nie doświadczył. Bezkształtna masa zdawała się łapczywie dotykać skóry przez materiał świeżej koszuli. Ale gdy otworzył oczy, nie zobaczył nic, co mogłoby choćby przypominać zmarłego. Właściwie to nic nie zobaczył, poza ścianą i jakimś starym obrazem, kupionym na targu prawdopodobnie jeszcze przez babkę Barnesa. Mimo to nie wrócił do rzeczywistości. Zdecydował się raz jeszcze zamknąć oczy i spróbować ponownie oddać zapomnieniu, w które chciała je odciągnąć owa niezbyt dokładna, senna jakby, karykatura.
Buck w tej sytuacji zawsze otwierał przed nim jakiś nowy, nieznany dotąd świat. Lepszy, bo przeznaczony tylko dla nich. A teraz... Wszystko mieszało się razem i właściwie sam nie wiedział już, gdzie się znajduje.
Mimowolne westchnięcie przeszyło niespodziewanie powietrze. Uświadomił sobie, jak dawno go z siebie nie wydawał. Brzmiało niemal obco, jakby z ust kogoś innego.
Koniec. Nastąpił koniec.
- Do ostatniego tchnienia. - szepnął sam do siebie, po czym opuścił mieszkanie.
I udał się w stronę... końca.
YOU ARE READING
'Till the end of the line - Stucky one shots
FanfictionZbiór opowiadań o duecie Rogers&Barnes. "Ból. Na nim opiera się moja egzystencja. Od niego wszystko się zaczęło. To właśnie z bólu narodził się Zimowy Żołnierz. Stworzony, by zabijać. By stać się bronią, narzędziem. Maszyną bez uczuć. A teraz wła...