Mógłby nawet nie istnieć, być zwykłymi pustymi słowami, które rzucała na wiatr, ilekroć wspomnienia dotkliwie ją raniły, a ona by tego nie zauważyła, zbyt pochłonięta myślami, jak dobrze było kiedyś. Kiedyś, gdy walczyli w Budapeszcie i spędzali wszystkie wolne chwile razem, z dala od Hydry, Czerwonego Pokoju i tego, co najgorsze - Laury. Mogła w nieskończoność gładzić zabliźnione rany na jego torsie, wspominając osoby, które mu je zadały, a obecnie kryły się pod kilkumetrowymi warstwami gleby.
Ale istniał, głuchy na wszelkie nieme prośby z jej strony, ściskając za dłoń brązowowłosą kobietę, a jego wzrok spoczywał na zaokrąglonym brzuchu. I trwał, wciąż zmartwiony krzykami, łzami i zniszczonymi przedmiotami, które zdobiły jej pokój. A ona zataczała błędne koło, trwając w swych decyzjach i widziała wciąż to, co utraciła kilka lat temu.
Bo gdyby tylko odebrał jej wybaczenie za wszelakie krzywdy, które mu wyrządziła, byłoby jej łatwiej odejść, usunąć się w kąt i pozwolić wszystkim mówić o niej nie jako o członkini Avengers, a jako o zabójczyni Laury Barton.
CZYTASZ
° rude loki ° clintasha
FanfictionBo jedno nie mogło żyć bez drugiego. Bo drugie musiało żyć bez pierwszego.