1

287 53 1
                                    

U C I E K I N I E R

   Sznurówki po raz kolejny rozwiązały się. Miał obolałe stopy, ledwo słaniał się na nogach, ale musiał dać radę. To nie był wcale długi dystans, przechodził przecież znacznie dłuższe, nie zatrzymując się nawet na moment.

Ciekawe, czy mnie podejrzewają. Czy już za mną kogoś wysłali... jak już, to pewnie ktoś z góry. Bardziej wykwalifikowany, silniejszy. Ale na pewno to nie jeden Żandarmów, oni nie są na tyle inteligentni. Dowiedzą się z opóźnieniem.

   Jesień dawała się we znaki. Wieczór tego dnia był wyjątkowo chłodny, a im dalej kierował się na wschód, tym bardziej wiał wiatr. W końcu zbliżał się ku polom, niezabudowanym w większości przestrzeniom. Deszcz zacinał jeszcze mocniej, ale to dobrze. Ciężej będzie go dogonić.

   Miejsce, gdzie miał się zatrzymać było już niedaleko stąd. Widział w oddali oświetlony budynek.

   Zaschło mu w przełyku, czuł nieprzyjemne drapanie. Zaczął kaszleć, jednak ciągle się nie zatrzymywał. Nie było na to czasu.

   Zarzucił z powrotem kaptur zielonej bluzy, który co rusz zwiewały silne podmuchy. Luźno zwisające z jego szyi słuchawki, a dokładniej kabel łączący je z telefonem, niebezpiecznie drgał.

Przepraszam, siostro. Wybacz mi, że znowu musisz mnie chronić.

   Dziewczyna rozumiała jego sytuację lepiej niż ktokolwiek inny, lepiej od ojca i matki. A przynajmniej na tyle, ile mogła. To jej się zwierzał i jej ufał. Mówił o najgorszych okropieństwach jakie widział, o tym czego się obawia. Wiedział, że jej na nim zależało... pokazywała to w końcu na prawie każdym kroku, zawsze stojąc przed nim, niczym mur. Gdy ktokolwiek próbował się do niego dostać, musiał go przekroczyć, co nie było łatwym zadaniem. Mikasa nie poddawała się szybko, walczyła do końca i zawsze z wysoko uniesioną głową wstawała z ziemi, otrzepując ubrania. Była niezwykle silna, piękna, jak też inteligentna. Może czasami zbyt dumna, jednak stawiająca dobro innych ponad swoje własne. To dla niego łamała zasady.

   Kolorowe liście fruwały, niby w tańcu, ciesząc oko. Kiedy był młodszy, zbierał ich mnóstwo i wkładał pomiędzy strony ciężkich tomiszczy ojca, byleby tylko zachować najpiękniejsze znaleziska. Później wyciągał je i pokazywał rodzicom. Liczył, że i oni zachwycą się ich wyglądem, idealnym przejściem kolorów. Gładkim, pełnym delikatności.

   Planował studiować sztukę od kiedy pamiętał. Ale miał jeszcze czas, żeby zmienić postanowienie. Cały rok na namysły, choć i tak wiedział, że zostanie przy artystycznej formie wyrażania siebie samego. Chyba, że pomimo protestów matki dołączy do Zwiadowców. Istniała w końcu też i taka możliwość.

   Z zadowoleniem stwierdził, że był blisko, a nawet bardziej niż blisko. Pomiędzy polami pełnymi zboża stał niewielki budynek jednorodzinny, w obecnym momencie świecący ciepłymi snopami światła, które zdołały przedrzeć się przez zasłony.

   Ze świstem wciągnął do nozdrzy powietrze, które zaraz wypełniło jego płuca.

   Przyśpieszył kroku. Niemal biegł, przedzierając się przez wysokie trawy.

   Kaleczył dłonie, jednak nie zwracał na to uwagi. Wszelkie drobne obrażenia goiły się natychmiastowo, nie zostawiając po sobie żadnych śladów. Nawet najmniejszego draśnięcia.

   Czuł w powietrzu słodki zapach szarlotki. Doskonałej. Domowej. Ciepłej. Jedynej w swoim rodzaju, tworzonej przez Armina i jego dziadka. Wyjątkowej, robionej z miłością.

   Nie zauważył, kiedy znalazł się pod drzwiami. Delikatnie nacisnął dzwonek. Po całym domu rozległ się dźwięk, oznajmiający o jego przybyciu.

In my veinsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz