04

41 10 4
                                    

Po raz kolejny miasto Anchorage zaskoczyło swoich mieszkańców nieoczekiwanymi opadami chłodnego deszczu. Dzisiejszy dzień był początkiem długiego - dla większości osób - tygodnia. Pogoda nie była tą wymarzoną, jednak ja potrzebowałem nagłego załamania i ogromnej ilości wody na ulicach. Można rzec, że w tamtym momencie atmosfera wśród chmur była bardzo podobna do tej, którą odczuwałem przez ostatni dzień oraz cały dzisiejszy poranek, czyli przygnębiająca. W moim umyśle panowała melancholia. Jakiś dziwny, przytłaczający smutek owiewał moją głowę i ciało. Niezbyt wiedziałem czym było to spowodowane. Może po prostu ponowne spotkanie z Atlantą przez chwilę rozjaśniło mi spojrzenie na świat. Dziewczyna była po prostu inna, różniła się ode mnie: bardziej otwarta, z niewyparzonym językiem i odmiennym stylem bycia sobą. Przez chwilę w mojej głowie pojawiła się myśl, że ja też mógłbym zachowywać się jak ona, przynajmniej odważyć się pokazać siebie innego niż zwykle. Jednak po czasie wróciła do mnie świadomość, że nie nadaję się do bycia osobą, która choć w połowie ma tak ciężki charakter jak Atlanta. Po prostu jestem nieśmiałym człowiekiem, który wstydzi się swojego bycia i wychylenia się przed szereg innych ludzi.

Wysokie, czarne buty za kostkę wiązane czerwonymi sznurówkami psuły idealną powłokę kałuż, gdy tylko w nie wszedłem. Krople bryzgały w różne strony, zostawiając mokry ślad na chodniku, który z chwili na chwilę zmieniał kolor na intensywniejszy popiel. Zegarek na moim prawym nadgarstku wskazywał godzinę za dziesięć ósma rano. Dzisiejszy dzień rozpocząłem długim spacerem ulicami ciągnącymi się po obrzeżach miasta, by na końcu na czas dotrzeć do sklepu, w którym moja zmiana zaczynała się dokładnie za dziewięć minut. Nie miałem powodu by się spieszyć. Mały, kwadratowy budynek będący zaledwie kilka metrów przede mną zachęcał ludzi do wejścia swoimi neonowymi światłami, które tworzyły krótki napis będący nazwiskiem właścicielki.

Delikatnie złapałem w dłoń metalową klamkę i napierając na drzwi swoim ciałem, mozolnie je otworzyłem. Chłodne krople wody spadły z materiału przeciwdeszczowej kurtki, gdy tylko zdjąłem kaptur z głowy. Bezuczuciowe spojrzenie moich oczu padło na szczupłą twarz Sabriny, która powitała mnie długim uśmiechem. Uniosłem dłoń w jej kierunku i zmusiłem się do uśmiechu. Kąciki moich ust lekko drgnęły w górę, formując wymuszony wyraz szczęścia. Odwróciłem głowę w stronę białych drzwi przy końcu sklepu, za którymi znajdowało się pomieszczenie dla pracowników. Ruszywszy w tamtą stronę, obiegłem wzrokiem jeszcze pusty sklep. Kolejne drzwi zostały przeze mnie otwarte. Wolnym krokiem wtargnąłem do małego pokoju ze stołem, trzema krzesłami, niską lodówką, zlewem i kawałkiem blatu wraz z paroma szafkami. Podszedłem do wiszącego na moim krzesełku fartuszka, który po prawej stronie miał wyszyte czerwoną nicią imię Abel. Zdjąłem obowiązkowe ubranie pracownika z oparcia i przełożyłem głowę przez duży otwór tak, że fartuszek zawisnął na mojej szyi, gładko przylegając do ciała. Zwisające po bokach moich bioder sznureczki złapałem, by potem móc zawiązać je z tyłu. Zmoczoną kurtkę niedbale rzuciłem do kosza na pranie, w którym znajdował się fioletowy parasol Sabriny. Po wszystkim wyszedłem z pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Ponownie przeszedłem przez sklep, bym mógł dostać się do kasy umiejscowionej na przodzie, tuż przy drzwiach sklepu. Gdy stanąłem przed córką właścicielki, ta zmarszczyła brwi, a jej wyraz twarzy zmienił się na zdziwiony.

– Przyszedłeś pracować? – rzekła, krzyżując ręce na piersiach.

Posyłając jej zmieszane spojrzenie, rozejrzałem się najpierw w prawo, a później w lewo.

– Tak? – przeciągając samogłoskę sprawiłem, że mój głos lekko zadrgał.

– Dlaczego?

Zamrugałem kilka razy, nie rozumiejąc o co jej chodzi.

– Nie rozumiem? – pokręciłem szybko głową i zmarszczyłem brwi. – Mamy poniedziałek, jest ósma rano, właśnie zaczynam swoją zmianę, więc o co chodzi?

– O to, że jakaś dziewczyna mnie poprosiła, byś dzisiaj dostał wolne. Mówiła, że musi z tobą poważnie porozmawiać, a ze względu na to, jak bardzo zamknięty w sobie jesteś, stwierdziła, że zajmie jej to cały dzień, a ja się zgodziłam, bo przecież wiem jak trudno załapać z tobą kontakt. Nie powiedziała ci? – rozłożyła ręce po bokach swojego ciała, wprowadzając mnie w totalne osłupienie.

– Jaka dziewczyna? – wydusiłem z siebie, gwałtownie podrywając brwi w górę.

Sabrina pochyliła głowę, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku i otworzyła usta.

– Pytasz się mnie jaka dziewczyna?  – zapytała cichym głosem, totalnie zbita z tropu.

W tym samym czasie dzwoneczki umocowane nad drzwiami głośno zabrzęczały, a spojrzenia moje i Sabriny pokierowały się w miejsce, z którego dobiegł dźwięk. Na jasnej wycieraczce stała dziewczyna w żółtej pelerynce i śmiesznie dziecinnym kapeluszu, który chronił ją przed deszczem. Jej mokra tylko przy końcach grzywka przylgnęła do czoła, a zaczerwienione poliki pokrywało kilka kropel deszczu. Po chwili rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu, patrząc na mnie ze szczęściem tryskającym z ciemnych oczu.

– Gotowy na przygodę, Abel? Mam dla ciebie taki sam kapelusz – wystawiła dłoń, w której rzeczywiście trzymała identyczne, żółte nakrycie głowy.

Sabrina wybuchnęła gromkim śmiechem, który gwałtownie wyciągnął mnie z zalewającej fali osłupienia. Spojrzałem na nią, szeroko otwartymi oczyma, po czasie przecierając czoło dłonią.

– Co ty wyprawiasz, Atlanta? – spytałem, nie patrząc na jej osobę.

– Zabieram cię na długi spacer po Anchorage – stwierdziła, a kątem oka dostrzegłem jak wzrusza ramionami, jakby to było najbardziej oczywistą rzeczą w tym momencie.

Powróciłem wzrokiem do Atlanty, patrząc na nią w ogromnym szoku, który rozkładał moje ciało. Ta sytuacja była tak nienormalna i komiczna, że zacząłem się zastanawiać, czy w pobliżu nikt nie zamontował ukrytej kamery. Po całej tej wypowiedzi szatynki, panowała grobowa cisza, przerywana raz po raz cichym komunikatem z radia, który rozbrzmiewał zamiast losowej piosenki z radia. Głośny, kpiący śmiech wyrwał się z mojego gardła, na co Atlanta się wzdrygnęła. Przyłożyłem dłonie do twarzy, próbując zatrzymać nagły wybuch.

To było takie dziwne.

Ostatni raz przetarłem twarz ciemnymi dłońmi i spojrzałem na stojącą w bezruchu Atlantę. Na moją twarz ponownie wpłynął wyraz bez jakiegokolwiek uczucia.

– Możesz wracać do domu, bo nie zamierzam nigdzie z tobą iść – machnąłem ręką.

Odwróciwszy się plecami do obydwóch dziewczyn, przeszedłem wśród trzech półek z koszykami owoców i warzyw, by wziąć stojącą nieopodal szczotkę, i sprawić wrażenie zajętego zamiataniem kafelek.

– Daj spokój, Abel – Sabrina westchnęła na koniec swojej wypowiedzi.

Prostując się, zaprzestałem ruchów szczotką i spojrzałem na blondynkę stojącą obok Atlanty.

– Nie, to wy dajcie spokój mnie – wskazałem palcem w ich kierunku.

– Rany, Abel, wyluzuj, chciałam z tobą pogadać, nie musisz być niemiły dla niej – tu wskazała na Sabrinę. – Lubisz budować wokół siebie mur, którego nikt nie może obejść? Uważasz, że nie ranisz tym innych? Jesteś taki nieczuły.

– Ja jestem nieczuły? – spytałem, zatrzymując swój kciuk na klatce piersiowej i zawieszając głos. – Wiesz co? Myśl sobie o mnie co chcesz, tylko pamiętaj, że błahostka dla ciebie może być czymś ogromnym dla kogoś innego.

Odłożyłem szczotkę pod ścianę i szybkim krokiem skierowałem się do pomieszczenia dla personelu, gdzie zdjąłem fartuszek, by potem móc rzucić nim na stół. Wygrzebałem wciąż mokrą kurtkę z wysokiego kosza, założyłem ją przez głowę i tak szybko jak tu wszedłem, opuściłem pokój. Przeszedłem bokiem sklepu, omijając jednego klienta po środku sklepu, który wybierał pieczywo i stanąłem naprzeciwko drzwi wyjściowych. Ostatni raz posłałem zgorszone spojrzenie Atlancie, a Sabrinie skinąłem głową, co odwzajemniła ze zmartwionym oraz lekko nieśmiałym uśmiechem. Popchnąłem ciężkie drzwi i opuściłem sklep, kierując się w przeciwną stronę niż moje mieszkanie, tym samym oddalając się od niego.

Oj, Abel, byłeś taki nieczuły...

friends don't lieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz