Brudne, smukłe dłonie mocno trzymały małe dziecko, zbyt lekkie i drobne, jak na roczniaka. Gwiazdy na ciemnym niebie wskazywały na to, że zapanował już zmrok. Gdzieś w oddali słychać było ujadanie psów oraz zatrzaskiwane okiennice. To było dla tej kobiety takie znajome, mieszkanie w prowizorycznych domkach, pod zniszczonym olbrzymim Pharell Bridge, nieopodal Golden River, jakby nie została wyrzucona tutaj zaledwie dwa miesiące temu. Ludzie się zmieniają; przyzwyczajenia również.
Najważniejsze dla niej było teraz dostać się do domu- dzisiejszy sabotaż laboratoriów oddalonych zaledwie trzy kilometry od tego stosu śmieci może ściągnąć na nią o wiele większe niebezpieczeństwo niż goniących ją strażników, a już i tak miała wystarczające kłopoty. Ona i jej mąż parę miesięcy temu zrezygnowali z najważniejszej pracy w państwie, a jednocześnie tej najbardziej skrywanej przed światłem dziennym. W żadnej umowie nie było napisane, że nie mogą tego zrobić, jednak dla Kraftiga było oczywiste, że nikt nie będzie chciał odejść z Saturna. Uważał, że ludziom wystarczy wbić do głowy parę fałszywych obietnic, a oni zaczną tańczyć wokół Ciebie, jakbyś był Bogiem.
Teraz ich ścigają, gdyż zrywając umowę nie byli ostrożni, nie przemyśleli wszystkiego do końca, a posiadanie dziecka wcale nie ułatwia ucieczki. Inaczej mogliby się rozdzielić, ona i Raphael, a następnie spotkać na terenach mniej zasiedlonych, gdzieś na południu. Obawiała się jednak, że mogłaby sobie nie poradzić. On również tak uważał.
Jej oddech zaczynał się robić coraz bardziej urywany wraz z przebytym dystansem. Dziecko tylko jej przeszkadzało, ale nie mogła go porzucić. Za dużo poświęciła, żeby teraz od tak je komuś oddać. Wykorzystała każde możliwe przysługi, które inni byli jej winni, żeby miało wystarczająco dużo ciepła, ubrań na zmianę i przede wszystkim jakiś dach nad głową. Nie mogło spać w starym, zardzewiałym samochodzie, znalezionym na jeszcze nieusuniętym wysypisku śmieci sprzed lat.
Barak był w zasięgu ręki, jedyny w okolicy budynek z ciegieł. Postanowili go tak nazywać, żeby nie wyróżniać się wśród tłumu, który mieszkał w blaszanych klitkach- ludzie w mieście, którzy wiedzieli o ich 'przeprowadzce' na przedmieścia mogliby wywołać dziwne plotki na nasz temat, gdyby dowiedzieli się, że wyrzucono nas z lepszego luksusu do nieco gorszego.
Sąsiadom to nie przeszkadzało.
Wiedziała, że już zbliża się już do celu gdyż Raphael, nawet mimo wyraźnego zakazu od głowy grupy, a zarazem jego najlepszego przyjaciela Simona, zostawiał zapalone światło po godzinie policyjnej. Niektórzy byli wdzięczni z tego powodu, gdyż po 23 przyjeżdżały tu patrole strażników i każdego, kto łamał tą zasadę skazywali na publiczną chłostę, pięć batów. Nikt z ich sąsiadów nie przypuszczał jednak, że ona i Raphael są na tyle dobrze zorganizowani, że dokładnie wiedzieli, jak przebiega trasa czarnych mundurów.
Nie tym razem.
Coś musiało się poważnego stać. Nie była aż tak wysoka rangą, żeby dochodziły do niej wszystkie wiadomości z miasta, jednak najwyraźniej mieli w swojej grupie szpiegów lub kogoś torturowali na tyle długo, że podał większość lokalizacji znajomych żołnierzy, a przynajmniej ich, gdyż przed nią rysowały się sylwetki co najmniej dwudziestu mężczyzn, gdzieś w oddali słychać było ryk silników.
Głośną przełknęła ślinę. Nie wymkną się. Nie ma nawet najmniejszej szansy. Nadchodziły helikoptery- ich śmigła przecinające powietrze miały charakterystyczny dźwięk, przyprawiający o mocne dreszcze. Wydobywał się z nich irytujący sztuczny głos wydostający się z głośników.
Proszę zachować spokój. Nikomu nie stanie się krzywda.
Proszę zachować spokój. Nikomu nie stanie się krzywda.
Proszę zachować spokój...
Tylko Was zabijemy, jeśli akurat będziemy mieli na to ochotę, przemknęło dziewczynie przez myśl.
20 metrów.
10 metrów.
5...
Widziała, jak klamka powoli opada pod ciężarem dłoni Raphaela i pociągając za nią otworzył drzwi. Nie miała czasu, żeby krzyknąć. Następne obrazy zlały się w jedno: chłopak podnoszący wzrok, żeby zobaczyć co się dzieje, piętnastu strażników zbliżających się z uniesioną bronią do drzwi, mężczyźni spoglądający na nią, drobną dziewczynę z zawiniątkiem na rękach. Nie zdążyła nawet dobrze się wszystkiemu przyjrzeć, kiedy nastąpiło parę wystrzałów naraz. Raphael otworzył szeroko oczy, po czym padł do przodu na ziemię, jednak co było dziwne, nie tylko on: oprócz niego zostało powalonych również pięciu strażników. Nie rozumiała co się stało, ale nie miała czasu żeby się nad tym zastanawiać, ani nawet sprawdzić, czy jej mąż nadal żył. Nie marnując czasu przebiegła obok zdezorientowanych ludzi i potykając się przystanęła na chwilę, żeby jeszcze raz ocenić sytuację. Stwierdzając, że nie ma innego wyboru, odwróciła się i pobiegła na piętro, w rękach nadal mocno trzymając swoje dziecko, wiedząc, że jak je wypuści i nie przeżyje to będzie koniec. Oni mogli zginąć; ta mała istota nie. Musiała gdzieś je ukryć i miała plan. Niósł ze sobą pewne ryzyko: wpadnie prosto w ręce strażników i może nie mieć czasu, aby odeprzeć atak.
Słyszała odgłosy zbliżających się mężczyzn. Tik-tak, zegar odmierzał czas, a był tylko jeden sposób. Nie miała broni, a walka z dzieckiem w ręku to nie jest sposób na jego przetrwanie. Zacisnęła mocno zęby i biegiem rzuciła się w kierunku okna wychodzącego na drogę, znajdującego się po lewo, w sypialni jej i Raphaela. Stawiała duże kroki, a z każdym pokonanym metrem zbliżającym ją do okna miała wrażenie, że cały dom trzęsie się coraz mocniej od uderzeń stóp o podłogę. Wszystko wirowało jej przed oczami, a jednak nie zawahała się przed skokiem. Z rozpędu wpadła w szklane okno, rozrywając sobie ubrania i skórę, a potem, nim dotknęła parawanu osłaniającego wejście do ich domu wyrecytowała formułkę w starym języku.
Animadverte me.
A cienie złapały ją i nie puszczą, dopóki nie będzie na to czas.
CZYTASZ
Władca snów (Atlas #1)
Teen FictionWyobraź sobie, że żyjesz w roku 2260, kiedy ludzie dziedziczą specjalne talenty po swoich rodzicach. I bieżący prezydent USA, osoba z niezwykłymi umiejętnościami, jako jedyna potrafi wykonać niewyobrażalny krok, aby uciszyć państwa wymykające się s...