Czerwień zdobi twoje dłonie. Te same, które w dalszym ciągu obejmują mnie od tyłu, przyciskając mocno do twojej piersi. Zatrzymujesz za ich pomocą ostrze. Nie pozwalasz przeszyć mojej klatki piersiowej tym ostrym, słodkim, tak bardzo przeze mnie upragnionym, bólem.
Opierasz głowę na moim ramieniu. Spomiędzy twoich drżących, malinowych warg wydobywa się westchnienie. Uśmiechasz się delikatnie. Badasz przez chwilę rozbieganymi, wrzącymi szmaragdowymi tęczówkami moją twarz. Studzące ciepło łzy tlą się w kącikach twoich oczu.
Jesteś naprawdę przerażony, jednak starasz mi się tego nie okazywać. Otaczasz się otoczką stoickiego spokoju, rujnowanego z dziecinną łatwością przez wstrząsające twoim ciałem dreszcze.
Twoje powieki w końcu powoli opadają, spuszczając niby kurtynę na ten piękny odcień zieleni. Długie, pozlepiane rzęsy rzucają cień na karmelowe policzki, lekko blednące z każdą chwilą. Spod twoich powiek wypływają słone łzy, żłobiąc żmudnie korytarze. Spływają, rozświetlają policzki, zahaczają delikatnie o kąciki ust, po czym zatrzymują się na chwilę na brodzie. Zaraz potem spadają z cichuteńkim pluskiem.
Wiesz co mi to przypomina? Mój własny upadek. Całą żałość jaką w sobie trzymam. Te wszystkie obrzydliwe emocje, które z otwartymi ramionami sam przyjąłeś. Nadal utwierdzasz się w przekonaniu, że jestem piękny. Zniewalający. Jak bardzo masz ochotę łgać, dzieciaku? Okłamywać samego siebie. Przecież nie mam niczego, czego nie masz ty. Powinieneś mi już dawno powiedzieć, że jestem odrażający. Ohydny. Odpychający. Jak prawdziwa machina do zabijania.
Jednak i tak cicho szepczesz tuż przy moim uchu, że mieliśmy gwiazdy. Nadal mamy. Działamy im wciąż na przekór.
Potrafimy się tak różnić, a jednocześnie być dokładnie tacy sami w tym świecie, który pragnie rządzić się własnymi prawami. Żąda krwi, łez i żalu. Słabych jednostek. Tu w końcu nie ma miejsca na litość. Nigdy nie było, niezależnie czego byś nie próbował. Tytan zeżre cię w ułamku sekundy. A ludzie, którzy są jeszcze większymi potworami, nie będą na ciebie inaczej patrzeć, nawet jeśli zaczniesz ich o to błagać. Nawet jeśli złożysz dłonie do przynoszącej złudnej nadziei, modlitwy, padniesz na kolanach i będziesz się przed nimi płaszczyć i tak nie zmienisz swojego losu. Już dawno zostałeś osądzony, to się stało przed twoimi narodzinami.
Każdy prędzej z wielką przyjemnością wbije ci nóż w plecy, kiedy nie będziesz patrzeć. Będą się napawać widokiem twojego nędznego ciała, z którego litrami będzie lała się rzeka.
Ale nie ty. Ty jesteś inny. Nie kierujesz się własnymi potrzebami, nie traktujesz nikogo z góry. Nie legniesz również do cudzych stóp, pragnąc przebaczenia. Ty masz po prostu te swoje marzenia. Niewinne, nie pasujące w żaden sposób do obecnie panujących realiów.
I pomyśleć, że zachciało ci się spleść swój los z kimś takim jak ja. Splugawiłem cię. Naznaczyłem. Jednak ciągle chcesz trwać tuż przy moim boku.
Dlaczego? Każdy by już dawno się ode mnie odwrócił.
Ale nie ty. Ty jesteś inny. Stanąłeś obok, trwając tak aż do tej chwili. Uśmiechasz się do mnie, a na twoich policzkach pojawia się coraz więcej łez. Przybiegłeś do mnie, dokładnie wiedząc gdzie możesz mnie znaleźć. Poświęciłeś się dla mnie. Padłeś na kolana i osłoniłeś moje ciało.
Wtargnąłeś do mojego życia bardziej, niż ktokolwiek inny. Stworzyłeś mnóstwo kolorowych wspomnień, zakorzeniłeś swoją obecność w moim umyśle. Wydaje mi się, że nie potrafiłbym bez ciebie żyć, wiesz? Prędzej zakończyłbym swój marny żywot... dokładnie tak, jak chciałem zrobić to teraz. Jednak mnie obroniłeś. Chciałeś pokazać mi, jak bardzo ci na mnie zależy? Chciałeś pokazać mi, że twoja obietnica nie była tylko słowami rzuconymi na wiatr, prawda? W końcu niedawno, kiedy w nocy złączyłeś razem palce naszych dłoni przysiągłeś, że mógłbyś poświęcić dla mnie wszystko. Nawet własne życie. Tak ci się spieszy do śmierci? Naprawdę tak bardzo chciałeś mi to udowodnić? Już raz przecież to zrobiłeś, więc dlaczego próbujesz znów mnie chronić, nawet przed samym sobą? To raczej moja rola w tym teatrzyku, który wszyscy razem odgrywamy ku uciesze pojedynczej, siedzącej na samej górze, jednostki. Tej ponad nami, która śmieje się z każdego naszego najmniejszego niepowodzenia.
Jednym, szybkim ruchem wyciągam ostrze z twojej ręki. Nie chcę ci już przysparzać więcej bólu. Syczysz cicho, zaciskając mocno powieki. Twój uścisk na moim, nazywanym przez ciebie idealnym, ciele się wzmacnia. Wrząca posoka powoli spływa po twojej skórze, skapuje na ziemię i tworzy kałużę. Krwistą, pełną tej cząstki ciebie. Odrzucam daleko miecz. Niepohamowanie drżącymi dłońmi rozwiązuję zawsze widoczny na mojej szyi żabot, po czym obwiązuję nią szramę. Czuję, że pierwszy raz naprawdę nie wiem co powinienem zrobić.
Wbijasz delikatnie paznokcie w moją klatkę piersiową, kręcąc głową na boki. Gryziesz się we własną wargę, starając się zdusić w sobie jęk. Staje się ona bardziej nabrzmiała, a po brodzie spływa ci strużka krwi pomieszana dokładnie ze łzami. Zaciskasz jeszcze mocniej powieki.
Odciągam twoje dłonie od siebie i odwracam się do ciebie przodem. Niepewnie spoglądam na twoją nieporadnie obwiązaną przeze mnie dłoń. Na materiale nie ma najmniejszego śladu bieli. Cały został zakryty przez szkarłat, rozciągający się na całej jego długości.
Znowu cię skrzywdziłem. Zawiodłem po raz kolejny.
Otwierasz oczy. Czuję się tak, jakby w moje ciało wbito tysiące maluteńkich igieł, kiedy spoglądasz na mnie przenikliwie. Wbijasz swój wzrok w moje tęczówki, wyciągasz obwiązaną, zaczynającą parować, dłoń w moim kierunku, a chwilę później już trzymasz za tą należącą do mnie. Na twojej twarzy znów pojawia się uśmiech.
– Levi – Moje oczy otwierają się w szoku, kiedy szepczesz cicho moje imię. – Przepraszam, że znowu przysparzam ci dodatkowych problemów...
Który raz to właśnie z twoich ust pada słowo przepraszam zamiast z moich? Dlaczego musisz zawsze się obwiniać, zwalać wszystko na siebie?
Chłodny, a wręcz lodowaty wiatr muska nasze twarze. Targa czarnymi i brązowymi kosmykami, jak liśćmi na drzewach. Twój uśmiech się pogłębia. Jest taki ciepły. Tak bardzo znajomy, przepełniony tymi dobrymi wspomnieniami. Ściskasz mocniej moją rękę, a twoje szmaragdowe tęczówki kolejny raz zachodzą się błyszczącymi w świetle księżyca, łzami. Jednak... ty błyszczysz bardziej. Jaśniej niż cokolwiek innego. Nie jak gwiazdy. Ten blask jest zupełnie odmienny. Jest szczery, przepełniony uczuciami. Twój.
Mój oddech drży, kiedy przysuwam się bliżej ciebie. Czuję coś mokrego na policzkach. To na pewno nie deszcz, wiem to. Ale nie chcę się pogodzić z myślą, że mogę pokazać się przed tobą z tak słabej strony. Tej kruchej, którą każdy skrywa pod płaszczem obojętności.
Chwytam za twój podbródek dłonią, której w tym momencie nie trzymasz. Wiem, że tego potrzebujesz. To cię powoli uspokaja, dlatego staram się być jak najbardziej delikatny, mimo, że nie wiem co do końca powinienem teraz zrobić. Powiedzieć.
– Nie. To ja przepraszam, Eren – mówię, patrząc głęboko w twoje zdezorientowane, zielone tęczówki.
Otwierasz usta jakbyś w niemym szoku chciał znów coś szepnąć. Tworzące się, nieidealne o, okalane przez delikatnie opuchnięte, malinowe wargi, kusi swoim wyglądem. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
Dlatego nachylam się nad tobą jeszcze bardziej, aż w końcu nasze usta dzielą milimetry. Bez żadnego sprzeciwu, pozwalasz mi połączyć je ze sobą w powolnym tańcu przepełnionym uczuciami. Zaciskasz palce na mojej dłoni jeszcze mocniej, odcinając jej tym samym dopływ krwi. Nie mam ci tego, rzecz jasna, za złe. Zamykasz oczy, oddając mi się całkowicie. Spomiędzy twoich warg słyszę ciche westchnienie ulgi, mimo bólu, który w dalszym ciągu czujesz w dłoni.
Szkoda tylko, że nie mogę dać ci szczęścia, a przysparzam jedynie więcej cierpienia.

CZYTASZ
Razem mieliśmy gwiazdy
Fiksi PenggemarNieudana próba samobójcza, łzy i niespełniona chęć podarowania szczęścia. Shot zamówiony przez Caranasane. Nie do końca wiem, czemu zrobiłam dla niego osobną książkę. Było to dla mnie niemałe wyzwanie - stwierdziłam, że napiszę to inaczej niż zwykle...