6.

25 3 0
                                    

      Od kilku dni spałem zupełnie normalnie. Bezsenność gdzieś zniknęła, a ja miałem więcej siły do muzyki, pracy i życia. Chociaż i tak przypuszczałem, że to tylko chwilowe, że niedługo wrócą koszmary oraz wspomnienia z przeszłości niepozwalające na sen.

      Rano nakarmiłem zwierzęta, wziąłem prysznic i pominąłem czas na śniadanie – jakoś nigdy nie potrafiłem zdążyć go zjeść. Przez wyższe zarobki mogłem pozwolić sobie na taki luksus jak jazda metrem, dlatego złapałem marynarkę i wybiegłem w popłochu, spiesząc się na poranny o szóstej dwanaście. Marcowe powietrze w ciągu dnia było przepełnione spalinami, lekkim zapachem deszczu i stresem ludzi idących do pracy. Wolałem nocne spacery. Wtedy było rześko.

      W biurze przywitał mnie prezes i pokazał nowy, należący teraz tylko do mnie gabinet. Byłem zszokowany. Nie potrafiłem wydusić z siebie nawet podziękowania, więc tylko uścisnąłem jego dłoń i położyłem czarną teczkę na biurku.

      – Podoba ci się? – zapytał z uśmiechem na twarzy.

      – Tak, oczywiście. Nie wiem tylko, co powiedzieć – jąkałem zdezorientowany.

      – Nie przesadzaj, w przyszłości dostaniesz większy.

     –Ma pan zamiar jeszcze raz mnie awansować? – zażartowałem.

      – Niewykluczone. No, dobrze, bierz się do pracy i pokaż wszystkim, dlaczego tu jesteś. Udowodnij mi swoją siłę i możliwości.

      – Tak jest, szefie.

      Po intensywnym dniu pracy, wypełniania dokumentów, rezerwowania adresów mailowych, dzwonienia do różnych korporacji, wróciłem do loftu. Jak zwykle czekali na mnie Goryl i Sandy.

      Usiadłem na kanapie, wypijając – jak sobie obiecałem – tylko jednego drinka. Musiałem jeszcze pojechać do ojca i spotkać się z ciotką na kolacji. Zaprosiła mnie do Jeef's na stek. Zdziwiony przyjąłem jej propozycję, bo chociaż przed wypadkiem dogadywaliśmy się świetnie, teraz traktowała mnie z góry i niezupełnie mogłem powiedzieć o nas jako o rozumiejących się świetnie bratnich duszach.

      Goryl leżał pod moimi nogami. Pogłaskałem go za uchem, jak lubił najbardziej, a potem nakarmiłem Sandy marchewką, którą specjalnie dla niej kupiłem, wysiadając przystanek wcześniej. Nienawidziła marchewek z supermarketu, dlatego musiałem zatrzymać się na Watson Street – ulicy, gdzie znajduje się najlepszy warzywniak w Los Angeles. Zaskrzeczała radośnie. Wrzuciwszy jej pozostałe kawałki do miseczki, zacząłem szykować się do wyjścia.

     Uśmiechnąłem się pokrzepiająco do swojego odbicia w lustrze, po czym zamknąłem drzwi na klucz i zjechałem windą.

Nieznane imię pięknejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz