3. Liść

128 18 0
                                    

Quillan został w miasteczku jeszcze długi czas. Tak słyszałem. Podobno przyjechał nawet na stałe, bo ojciec nie akceptował jego związku, matka zaś nie miała nic przeciwko. Wprowadzili się tutaj we dwóch, żeby — na Boga! — dołożyć mi cierpień.

Mieszkaliśmy znów tak blisko siebie, a jednocześnie niezmiernie daleko. Za każdym razem, gdy spoglądałem z okna na ulicę, zdawało mi się, że widzę Quillana z ukochanym. Coraz częściej wychodziłem, niby to przypadkiem trafiając na ulicę, przy której mieszkali. Wciąż łudziłem się, że dane mi będzie spotkać miłość swego życia, porozmawiać z nim ten ostatni raz, przeprosić, błagać o wybaczenie. A może powinienem poprosić o niezapomnienie? Czy to wystarczyło, abym był szczęśliwy? Czy to wystarczyło, abym wreszcie wybaczył sam sobie?

Uszczęśliwiłem rodziców odkurzeniem mieszkania oraz zrobieniem zupy krem z białych warzyw. Nie zrobiłem tego dla pochwał, a wyłącznie po to, żeby nie siedzieć bezczynnie. Im więcej czasu poświęcałem na myślenie, tym gorzej się czułem. Zostawałem we własnej głowie sam jak palec, otoczony samotnością, pustką. Nie tak to sobie wyobrażałem.

Powrót Quillana miał być wydarzeniem szczęśliwym, przełomowym, podczas gdy okazał się doszczętnym niewypałem, niewybrednym żartem ze strony losu. Nie tak chciałem się czuć, gdy patrzyłem na ukochanego, słodkiego głuptasa. Najpiękniejszy kwiat na ziemi, z którym nie mogła się równać żadna niezapominajka.

I kiedy sprawy przybrały iście beznadziejny obrót, zebrałem się na odwagę, po czym wyszedłem stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem. Nawet deszcz nie mógł mi przeszkodzić; parłem do przodu, póki miałem ku temu odwagę. Tak długo, jak tylko potrafiłem choćby czołgać się, nie chciałem robić postojów.

Z mocno bijącym sercem, cały drżąc z nerwów, zapukałem do nieco ugryzionych zębem czasu, doskonale mi znajomych drzwi. Jak zwykle nie użyłem dzwonka.

Otworzyła mi jego mama.

Bez słów zrozumiała, czego potrzebowałem w tamtej chwili. Wpuściła mnie do środka, po czym poszła po syna, kiedy zamykałem za sobą.

Quillan przyszedł sam.

Może to była sekunda, a może wieczność, ale znów miałem okazję spojrzeć w te niesamowicie błękitne, niezapominajkowe oczy. Uśmiechnąłem się z czułością, całkowicie przestając panować nad reakcjami zakochanego w nim ciała.

— Wyjdź — usłyszałem ostre słowo, które przebiło się przez skorupę miłości niczym sztylet.

Zdębiałem.

— Wyjdź — wycedził, mrużąc oczy. — Nie chcę cię tu widzieć! — wysyczał, otwierając mi drzwi, a potem wypychając za nie bezlitośnie.

Już wiedziałem, jak się czuł. Odrzucenie bolało tysiąckroć bardziej. Złamane serce wyło razem ze mną, gdy wracałem do domu. Nawet słońce nie potrafiło obłaskawić bestii i powstrzymać potoku łez. Nienawidziłem się tak bardzo, jak tylko można się nienawidzić.

Nie pamiętałem, jak wróciłem. Mój umysł zatrzymał się na chwili, gdy Quillan spoglądał na mnie z nienawiścią, jakiej bym się nigdy po nim nie spodziewał. Życie straciło resztki barw, które wcześniej udało mi się uratować przed całkowitym zblaknięciem. Jaki sens miało życie, skoro nie mogłem być choć odrobinę szczęśliwy?

Wcisnąłem ręce do kieszeni spodni, umościwszy się wygodnie na parapecie. Wiaterek rozhulał okoliczne drzewa oraz krzewy, porywając wybrane liście do tańca. Oddawały się mu z ochotą, figlarnie uciekając, gdy stawał się zbyt natarczywy. Były frywolne w swoich swawolach, jednak wciąż pozostawały sobą, nie udawały.

Nie musiały.

Nie czuły.

Nie żyły.

Zdawałem sobie sprawę, że powinienem zacząć na nowo rosnąć, rozwijać się. Sam powinienem zapuścić mocne korzenie, a potem rozwinąć liście, które pozwoliłyby mi objąć kogoś, obdarzyć wspaniałym, ciepłym uczuciem. Powinienem na nowo stać się pięknym kwiatem. Problemem był jednak fakt, iż pragnąłem być jedynie niezapominajką Quillana, który — jak wiadomo — nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. To bolało podwójnie.

Cały mój świat kręcił się wokół niezapominajek. Sam się nią stawałem, choć byłem tą uschniętą, brzydką niezapominajką, którą każdy wyrzucał. Wszyscy powinni o mnie zapomnieć już dawno. Wszyscy powinni mnie wyrzucić z życia. Zupełnie tak, jak zrobił to Quillan. On jeden, choć boleśnie, słusznie postąpił.

— Kochanie, może czas wreszcie wrzucić uschnięte kwiaty do kubła? — zasugerowała delikatnie mama.

Spojrzałem na nią wilkiem, przez co uśmiechnęła się smutno.

— Otis, synku — zaczęła szeptem. — Nie możesz żyć wiecznie wspomnieniem o Quillu...

— Quillanie — poprawiłem ją odruchowo. Wciąż pamiętałem, że nienawidził tego zdrobnienia.

— O Quillanie — powtórzyła. Pogłaskała mnie po głowie. — Jest mi przykro, gdy ty sam usychasz z tęsknoty za nim. Chcę twojego szczęścia, kochanie. Może czas poznać kogoś nowego? Nie chcę ci nic narzucać, skarbie, ale... Tak bardzo boli mnie serce, gdy cierpisz... — pocałowała mnie w czubek nosa.

— Ja ciebie też kocham — rzuciłem cicho, nie odpowiadając.

Rodzice, choć bardzo mnie kochali, nie rozumieli, że miłości do Quillana nic nie miało szansy zabić.

Czasem chciałbym, żeby któryś z nas nie istniał. Żebyśmy się nie spotkali. Żeby żaden z nas nie musiał cierpieć katuszy przez tego drugiego.

Matka wyszła, więc skorzystałem z okazji i pod wpływem chwili sięgnąłem po wciąż leżący w kącie dziennik. Otworzyłem na ostatnio zapisanej stronie, po czym dodałem nowy, krótki wpis, nakreśliwszy datę.

10.04.2015

Nic się nie zmieniło. Wciąż kocham Quillana. Mama i tata mnie wspierają.

Nie potrafię bez ciebie żyć, najdroższy.

Wciąż słyszę twoje zimne słowa.

Wciąż czuję gorący dotyk na ramionach.

Przepraszam. Wybacz mi. Błagam.

Zrobię wszystko, byś tylko znów kochał wyłącznie mnie.

Niezapominajka | BLWhere stories live. Discover now