Od zawsze byłam samotna, no, w każdym razie, czułam się samotna. Rodzice wśród bieganiny w pracy i w domu nie mieli nigdy czasu na budowanie relacji z dziećmi. Takim właśnie sposobem, kiedy ja z dziecka stałam się nastolatką, a moje rodzeństwo młodymi dorosłymi, jedyny wspólny czas z rodzicami poświęcony był na kłótnie. W moim domu powiedzenie, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach, sprawdzało się idealnie.
Matka była hipokrytką, powtarzającą w tylko w kółko jak jej źle, jacy my jesteśmy źli, jak to ona nie ma na siebie czasu. Wszczynała miliony kłótni na błahe tematy, jakby nie mogąc pogodzić się z chwilą spokoju w domu.
Ojciec zazwyczaj przytakiwał jej po prostu, zawsze stając po jej stronie. No, chyba, że nie było jej w domu, wtedy wyrażał swoje zdanie, niekiedy zgadzając się ze mną lub moim rodzeństwem. W większości przypadków jednak był burakiem, który zostawiał po sobie syf w kuchni, bo przecież on gotuje, my sprzątamy (zasada ta działała tylko wówczas, kiedy on albo mama gotowali), palił tanie papierosy i miał skłonności do picia.
Moja starsza siostra, Rachel, była chyba najbardziej zapatrzoną w siebie osobą w całym wszechświecie. Bardzo przypominała w tej kwestii mamę, robiąc z siebie męczennicę, odrzucając pomoc, by potem wypominać, że przecież zawsze zostaje ze swoimi problemami sama. Od zawsze była wielką zwolenniczką picia wody, jedzenia warzyw i owoców, odrzucania fast foodów i przyjmowania witamin, jednak mimo to, zawsze chorowała najwięcej, chodząc i tak na wykłady, nie chcąc mieć jakichkolwiek zaległości.
Reece, jak chyba każdy starszy brat, z pewnością był osobą, która zawsze była dla mnie autorytetem. Miał twardy charakter, w dobrym znaczeniu tego słowa, był zdeterminowany i zawsze dostawał to, czego chciał. Nie ważne jak trudna była droga do celu. Łączył naukę z treningami koszykówki, pracą i znajomymi, mając czasem czas dla mnie, młodszej siostry. Fakt faktem, nie było go sporo, jednak zawsze, kiedy widział, że coś jest nie tak, znajdował dla kilka wolnych minut na zrobienie mi góry tostów i rozmowę.
No, i gdzieś między nimi plątałam się jeszcze ja, Louise. Najprawdopodobniej najmniej zrozumiany członek całej tej dysfunkcyjnej rodziny. Spędzająca większość czasu w swoim pokoju licealistka, starająca się złagodzić ogrom kłótni w domu. Po prostu, czułam potrzebę pomocy bratu w przekonaniu do czegoś rodziców, jednak zdarzało się to raczej rzadko. To znaczy, zawsze czułam tę potrzebę, ale Reece prosił mnie, żebym się nie mieszała, bo moje relacje z matką i ojcem da się jeszcze odratować i on nie chce, żebym ściągała na siebie kłopoty. Nie chciałam, żeby był na mnie zły, bo w końcu w domu mam tylko jego. I chyba nigdy nie zdołam mu wytłumaczyć, że nie ważne w jakiej sprawie, kiedy i gdzie, zawsze stanę po jego stronie.
Jedyną osobą poza domem, której mogłam ufać w każdej kwestii był Cole, który tolerował moje wydziwianki od zawsze, który tłumaczył mi francuski od zawsze, który miał do mnie cierpliwość od zawsze i był moim przyjacielem od zawsze. I nieważne przez jak ciężkie rzeczy przechodziliśmy, nie myśleliśmy nawet o zostawieniu siebie nawzajem, a przeżyliśmy razem naprawdę wiele. Zaczynając od trądziku spowodowanego dojrzewaniem u nas obojga i dzieciaków śmiejących się z rudych włosów przyjaciela, poprzez śmierć jego mamy i grożących sobie rozwodem moich rodziców, aż po dni dzisiejsze, oznaczające depresję przyjaciela i całą nienawiść w moim domu. Na niecałe siedemnaście lat życia, same wymienione rzeczy to dość sporo, a to nawet nie był wierzchołek góry lodowej naszych problemów.
- Louise? - Wesley szturchnął moje ramie, wnioskując po jego minie, już kolejny raz. - Właśnie wytłumaczyłem ci dobre pół działu, a ty wcale mnie nie słuchałaś!
Cholera. Naprawdę nie słuchałam.
- Słuchałam. Serio.
- Wcale nie.