Rozdział 1

46 6 2
                                    

Tajwan, 1943 rok.

Stragany na targu w Tamsui jak zawsze uginały się od towaru. Tutaj, na będącej od kilkudziesięciu lat pod japońską władzą wyspie u brzegów Chin prawie nie było widać toczącej się już od dwóch lat wojny. Stoiska pełne były owoców o najrozmaitszych kształtach, zapachach i kolorach, pękatych worków z ryżem, batatami i cukrem trzcinowym, ryb, mięsa i różnorakich przekąsek. Niegdyś, Takuro Iwahara spędzał na takich samych targach w rodzinnym Taichu* godziny, krążąc wokół i wypełniając dla sprzedawców drobne przysługi i sprawunki, w zamian za kilka bananów czy miskę pysznego omletu. Ale teraz Takuro maszerował szybko przez bazar, krokiem człowieka mającego coś pilnego do załatwienia, niejednokrotnie pomagając sobie łokciami. Nie tylko nie oglądał okrągłymi oczyma towarów i nie wciągał do płuc apetycznych zapachów, ale wręcz zadzierał głowę do góry, by nie patrzeć i nie czuć.

Takuro Iwahara (czy też Li Jiarong, jak nazwała go matka, choć on sam od dawna tego miana nie używał) urodził się w 1923 roku w Taichu na Tajwanie, jego ojciec był kolejarzem, a matka szwaczką. Kiedy Jiarong miał dziesięć lat, jego ojciec zmarł na gruźlicę i z braku pieniędzy wraz z matką wyprowadzili się do mieszkającego na północy wuja, Hideo. Hideo był pół Japończykiem, pół Chińczykiem i pracował jako urzędnik niskiego szczebla w administracji kolonialnej. Ten tęgi wąsacz niskiego wzrostu nie był człowiekiem bogatym (do pracy zawsze chodził trzymając teczkę za plecami, by ukryć łaty na surducie i brak guzików). Swoje pochodzenie i status materialny starał się ukryć, starając się uchodzić za wzorowego Japończyka. Zburzył stary dom i zbudował nowy, w stylu japońskim. Nie mogło go zabraknąć na żadnych patriotycznych uroczystościach, gdzie zawsze najgłośniej śpiewał hymn i najmocniej wymachiwał chorągiewkami. W każde, nawet najdrobniejsze święto narodowe czy wojskowe dom obwieszony był po dach girlandami i flagami, zaś w oknie pojawiał się, normalnie wiszący w pokoju jadalnym, wielki portret Cesarza. Jadł tylko japońskie potrawy i częściej niż jakikolwiek Japończyk odwiedzał świątynie shinto. Te próby z czasem zamieniły się w obsesję, która, wraz z kompleksami, wpędziła Hideo w wieczną zgryzotę. Człowiek ten nigdy się nie uśmiechał, zawsze tylko patrzył groźnie spod krzaczastych brwi. Czasami traktował Takuro i jego matkę jak niepotrzebny balast i niecywilizowanych chińskich barbarzyńców. Pierwszy raz uderzył ją wiele lat temu, gdy odmówiła noszenia kimona.

- Nie będziesz nosiła tych śmierdzących gnojem chińskich łachów, shina*!- wrzeszczał, pociągając między razami z butelki.

Od tamtego czasu Takuro regularnie słyszał z pokoju obok krzyki i płacz co kilka dni.

Wuj postanowił i z niego zrobić wzorowego Japończyka. Obrywał często - a to odzywał się publicznie po chińsku, a to wpisał w jakiś dokument swoje chińskie imię, a to źle nakreślił znak kanji*. W końcu Takuro zrozumiał, że na wuja nie ma rady. Podporządkował mu się. Pilnie studiował japońską kulturę i historię, równie gorliwie jak on okazywał swój patriotyzm. Wkrótce zaczęło mu się podobać bycie Japończykiem. Przypadła mu do gustu wyższość, bycie lepszym niż biedni chińscy robotnicy stłoczeni w drewnianych domkach, bycie członkiem narodu, przed którym drżały potężne europejskie imperia.

- Jiarong! Jiarong!

Takuro odwrócił się, przybierając wyraz wstydu na twarzy po usłyszeniu swojego chińskiego imienia. Stał za nim Qiao. Qiao był jednym z niewielu jego przyjaciół, i zarazem jedynym Chińczykiem wśród nich. Ich przyjaźń była jedną z niewielu tajemnic Takuro przed wujem. Takuro pozwalał sobie na nią, gdyż zdarzały się momenty, gdy trzeba było na chwilę przerwać naukę i iść się napić w jakiejś podejrzanej knajpie. W takich chwilach właśnie Qiao był mu potrzebny. Tylko, że Qiao pojawiał się zwykle w najmniej odpowiednim momencie.

- Mówiłem ci, żebyś tak do mnie nie mówił publicznie, idioto!

Qiao ubrany był w rozpiętą, pożółkłą koszulę i wytarte spodnie. Miał mocno brązową skórę i cieniutkie oczy, charakterystyczne dla południowych Chińczyków. Na twarzy malowało mu się zaaferowanie.

- Jiarong! Słuchaj! Jest pobór do wojska!

Coś tknęło Iwaharę. Jedną z niewielu różnic między obywatelami Tajwanu a Japonii była niemożliwość służby w wojsku na wyższych stopniach, na co wuj zawsze narzekał. „Szkoda, że nie możesz spełnić swego obowiązku wobec ojczyzny, drogi Takuro" - mawiał.

- Co!? - spytał zdziwiony - Jak to?

Qiao wyciągnął z kieszeni ulotkę. Widniało na niej kilka obrazków- żołnierze maszerujący drogą, z karabinami na ramieniu, żegnani przez ludzi wymachujących flagami. Ubrany w futrzany kombinezon lotnik w kabinie myśliwca. Marynarz w białym mundurze, stojący na mostku okrętu wojennego, opatrujący morze przez lornetkę. A poniżej napis „Spełnij obowiązek wobec Jego Boskiej Wysokości, Ojczyzny i Narodu!" i adres komisji poborowej. Takuro nagle zorientował się, że ma dosyć biedowania w wujowskim domku. Perspektywa munduru oficera marynarki także była kusząca. Wyrwał Qiao papier z ręki i popędził do domu.

- Wuju?- spytał Takuro

- Słucham - Hideo odpowiedział, nie przerywając jedzenia.

- Chcę wstąpić do szkoły oficerskiej- wypalił Takuro z nadzieją w oczach.

Wuj nic nie powiedział, ale podniósł wzrok znad miseczki z ryżem. Trzymane przezeń pałeczki z kulką ryżu zatrzymały się w połowie drogi do ust. Hideo wpatrywał się w siostrzeńca.

Takuro podał mu ulotkę. Wuj czytał, a w miarę jak czytał, oczy robiły mu się coraz większe. W końcu odłożył papier i podniósł wzrok, a Takuro stwierdził z radością i zdziwieniem zarazem, że na twarzy wuja pojawił się szeroki uśmiech.

- Ależ to wspaniale! Chodź, pójdziemy na komisję razem!

Kilka godzin później formalności były już załatwione. Takuro został przyjęty bez problemu i teraz pakował się, patrząc co chwila na leżące na biurku certyfikat z pieczęcią Szkoły Marynarki Wojennej w Etajima i bilet na statek do Tokio, tak jakby dokumenty mogły zniknąć, gdyby oderwał od nich wzrok. Dosłownie promieniał radością.

- Jiarong...

Odwrócił się do wejścia do pokoju. W drzwiach stała matka.

- Matko...

- Proszę cię, nie rób tego! To nie twój kraj, nie twoja flaga! Chcesz, bym opłakiwała twoją śmierć?

Podszedł do matki i położył jej ręce na ramionach.

- Jestem Japończykiem i lojalnym poddanym cesarza. Będę służył z dumą i honorem. A gdy przyjdzie mi zginąć za ojczyznę, proszę cię, nie opłakuj mnie...

- Przestań! - matka wyrwała się z jego uścisku, głos jej się łamał. Płakała. - Moja kuzynka mieszkała na kontynencie... Wiesz, co Japończycy tam robili?

- Nie mów tego! To amerykańska propaganda!

- Mówisz jak twój wuj! Nie mogę cię powstrzymać, ale pamiętaj, kim jesteś naprawdę - ukryła twarz w dłoniach i wybiegła z pokoju, a jej słowa długo dźwięczały mu w głowie. Zdecydowanie odbiegało to od obrazów matek i żon żegnających swoich synów i mężów, widzianych na propagandowych filmach.

Hideo postarał się, by pożegnanie wyglądało wzorowo. Cała ulica stała przed ich domem, wymachując flagami i śpiewając. Takuro, z hachimaki* zawiązaną na czole, maszerował z wielką drewnianą walizą ulicą w kierunku portu. Za nim szedł wuj, również próbując zachować marszowy krok i sapiąc przy tym. Kiedy mijali posterunek policji, funkcjonariusz siedzący na krześle przed budynkiem wyprężył się na baczność i zasalutował.

- Powodzenia, kadecie Iwahara!

Uśmiech nie schodził z twarzy Takuro.

Porucznik IwaharaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz