Marley już nie żył. Nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Akt jego zejścia podpisany był przez pastora, przez pisarza parafji i przedsiębiorcę karawanów. Scrooge także go podpisał, a imię Scrooge'a nadawało na giełdzie wielką wartość każdemu papierowi, na którym raczył umieścić swe nazwisko.
Stary Marley umarł więc z pewnością.
Czy Scrooge wiedział o tem? Bezwątpienia. Mogłoż być inaczej? Scrooge i on byli we współce od niepamiętnych czasów. Scrooge był jedynym wykonawcą testamentu, jedynym zarządcą majątku, jedynym spadkobiercą, jedynym przyjacielem zmarłego i jedynym uczestnikiem pogrzebu. Chociaż, prawdę powiedziawszy, wypadek ten nie oddziałał nań tak straszliwie, iżby mu miał przeszkodzić do wykazania w dniu pogrzebu znakomitych zdolności handlowych; i owszem, chwilę tę uczcił Scrooge zrobieniem bardzo korzystnego interesu.
Wzmianka o pogrzebie Marley'a zwraca mnie do punktu wyjścia. Niema wątpliwości, że Marley umarł; trzeba to dokładnie zrozumieć i głęboko się tem przejąć, inaczej historja, którą zamierzam opowiedzieć, nie miałaby w sobie nic nadzwyczajnego.
Scrooge nie starł wcale z szyldu nazwiska Marley'a. W lat kilka potem, nad drzwiami kantoru błyszczał napis: „Scrooge et Marley". Dom handlowy znanym był wszystkim pod tą firmą. Osoby jednak mniej wtajemniczone wołały niekiedy na Scrooge'a, panie Scrooge! a niekiedy panie Marley! — odpowiadał na obydwa nazwiska, — nic go to nie mieszało.
A ściskał też wszystko w garści, ten pan Scrooge! Stary grzesznik był to skąpiec nad skąpce, umiał on uchwycić, wyrwać, wykręcić, wygnieść i wydrapać, a nigdy nie wypuścić. Twardy i ostry jak krzemień, z którego nigdy stal nie wykrzesała żadnej szlachetnej iskierki, tajemniczy, zamknięty w sobie, samotny jak ostryga. Zimno wewnętrzne skurczyło mu oblicze, ścisnęło spiczasty nos, zmarszczyło czoło, zaczerwieniło oczy, zesztywniło postawę, zsiniło zacięte usta i objawiało się nazewnątrz suchym i skrzypiącym głosem. Białawy szron pokrywał mu głowę, brwi i ostro-spiczasty podbródek. Wszędzie i zawsze niósł z sobą lodowatą atmosferę; studził swą obecnością kantor podczas upałów, i nigdy w życiu nie topniał.
Upał i zimno wewnętrzne nie wywierały nań żadnego wpływu. Gorąca letnie nie grzały go, mrozy zimowe nie mroziły. Żaden też wiatr nie był od niego ostrzejszy. Niepogoda nie mogła mu niczem dokuczyć; najstraszliwsze ulewy, śnieg, grad, zawieruchy nie miały nad nim najmniejszej przewagi. Padały one niekiedy dozbytku; Scrooge nie znał tego wyrazu. Nikt nie zatrzymywał go na ulicy, aby mu powiedzieć z uśmiechem: „Kochany Scrooge! — jak się masz? Co tam słychać? Przyjdźże nas odwiedzić!" Żaden żebrak nie poprosił go o jałmużnę, żadne dziecko nie zapytało o godzinę. Nigdy nie widziano, aby kto z przechodniów, czy to mężczyzna, czy kobieta, zapytał go o kierunek drogi. Sądziłbym, że znały go nawet psy prowadzące niewidomych; gdy bowiem nadchodził, odciągały swych panów do sieni i w uliczki, poruszając znacząco ogonem, jak gdyby chciały wyrazić: „Biedny mój panie, lepiej nie widzieć, niż mieć złe oczy!"
Lecz cóż go to obchodziło? Tego właśnie pragnął — do tego dążył. Wydeptać sobie samotną ścieżkę obok szerokiego gościńca, którym świat cały przebiega, i ostrzec przechodniów wielkim napisem, aby mu nigdy nie włazili w drogę i trzymali się zdala, — było ulubionem jego zadaniem.
Pewnego dnia, najlepszego ze wszystkich dni roku, w Wigilję Bożego Narodzenia, stary Scrooge, bardzo zajęty, siedział w kantorze. Zimno było dotkliwe i przenikające, czas — mglisty; Scrooge mógł dosłyszeć, jak przechodzący ludzie chuchali w palce, oddychali głośno, rozcierali ręce, tupali nogami o bruk, aby się cokolwiek rozgrzać. Trzecia godzina wybiła na wieży, a noc była już zupełna. Cały dzień było ciemno; — światła ukazujące się w oknach sąsiednich mieszkań wyglądały jak rude plamy na czarnem tle gęstego i dotykalnego prawie powietrza. Mgła wciskała się wewnątrz domostw przez wszystkie szpary i dziurki od klucza, a nazewnątrz tak była gęsta, że w najciaśniejszej nawet uliczce przeciwległe budynki wyglądały jak widma.
CZYTASZ
„Opowieść wigilijna" Karola Dickensa
Classics„Wesołych świąt. Też mi pomysł! Jakie masz prawo być wesołym? Jakie masz do tego podstawy? Taki biedak!" UWAGA! Tekst napisany jest staropolszczyzną, zatem użyty w nim język może wydawać się wam być pełen błędów ortograficznych - jednak takim właśni...