Krew, nie woda (Granice wyobraźni)

70 10 64
                                    


Temat drugi ;) Charlotte de Berry

Był rok pański 1686. W sennej francuskiej mieścinie Boulogne–sur–Mer, tuż nad kanałem La Manche, słońce właśnie wynurzało się zza horyzontu, oświetlając mury okalające stary klasztor anucjatek. Mimo wczesnej pory i wciąż wyczuwalnego chłodu, chociaż był to już czerwiec, przyklasztorny ogród nie był pusty. Przy jednej z grządek klęczały dwie nowicjuszki i wbrew zasadom zgromadzenia, nachyliły się do siebie, szepcząc.

– Nie możesz odejść. – Rumiana, pyzata dziewczyna załamywała dłonie, patrząc z przerażeniem na towarzyszkę. – Teraz tutaj jest nasz dom.

– Marie! – Druga zakonnica podniosła lekko głos i ujęła dłonie klęczącej obok. – Ani ty, ani ja... – Zawahała się. – To nie nasz los. Rodziny umieściły nas w tym klasztorze, ale nie chcę być zamknięta w tych murach do końca życia. Milczeć, modlić się i grzebać w ziemi.

– Ale, Philippa... – Marie Clary, siódma, najmłodsza córka bławatnika z Paryża miała mieszane uczucia. – Nie możemy wrócić do rodzinnych domów. Nie przyjmą nas. Czego ty chcesz?

– Chcę być wolna. Poczuć... – Philippa uśmiechnęła się szeroko i wystawiła twarz, żeby słońce mogło ją oświetlić. – Chcę, chcę...

Philippa Cox tak do końca nie wiedziała, czego chce. Nie wyobrażała sobie jednak kolejnych lat w tym miejscu. Przeżyła tutaj już osiem i z dziecka przerodziła się w młodą kobietę, którą zaczęło ciągnąć w wielki świat. Miała świadomość, że nie może wrócić do rodzinnego domu, do Dover. Matka dotkliwie jej to wytłumaczyła, kiedy przywiozła ją tutaj jako trzynastolatkę. Wybroczyny i śnice znikły, ale ostre słowa rodzicielki zostały w pamięci i tkwiły jak zadra w umyśle. Mała Philippa zastanawiała się często, czy jeżeli w domu byłby ojciec, który wyjechał w interesach do Londynu, albo jeden ze starszych braci, czy skończyłaby jako zakonnica we Francji? Przez rok czekała, żeby pojawił się wybawiciel, ale odsiecz nie przybyła. W końcu przestała wypatrywać i poddała się surowej regule.

– Nie musimy wracać do rodzin. – Philippa wiedziała, że może im być ciężko. – Obydwie potrafimy gotować i usługiwać do stołu, więc możemy się zatrudnić w jakiejś tawernie.

– Zaraz poznają, że jesteśmy uciekinierkami – zauważyła Marie i włożyła dłoń pod welon, żeby dotknąć łysej głowy. – Jak chcesz ukryć brak włosów?

– Jako wieśniaczki możemy mieć przecież chustki – przypomniała przyjaciółka. – A włosy odrosną.

– To zły pomysł – upierała się młoda kobieta. – Jak tylko się odezwiemy, to zaraz oszustwo wyjdzie na jaw. Nie mówimy jak wieśniaczki. A ty nawet nie mówisz jak Francuska.

Philippa zamyśliła się. Mimo że lata temu opuściła rodzinną Anglię, wciąż miała akcent, którego nie potrafiła się pozbyć. Może jakby więcej rozmawiała z innymi, nie byłby tak wyraźny, ale reguła zakonu zakazywała niepotrzebnych konwersacji. Gdyby przeorysza, albo któraś ze starszych sióstr, odpowiedzialnych za wychowanie, przyłapałaby je, zostałyby srodze ukarane. Tym bardziej, że nie byłoby to ich pierwsze przewinienie.

– Marie, zastanów się – poprosiła Philippa i spojrzała na potężny budynek klasztoru. – Chcesz tkwić do końca życia w tych zimnych murach?

– Jesteśmy tutaj w służbie Boga – przypomniała Francuska. – Nie dla siebie, czy naszych rodzin, w służbie dla Pana.

– Naprawdę tak czujesz? – Angielka nie ukrywała sarkazmu. – Jesteś tutaj, bo masz powołanie, czy dlatego, że macocha chciała się ciebie pozbyć?

WarsztatyWhere stories live. Discover now