Rozdział 4

3 0 0
                                    

Czas mijał nieubłaganie. Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną, dzień za dniem. A wszystko to było tak mechaniczne, tak ciągłe, że odbierało wszelkie chęci.

Na ciemnym, nocnym niebie majaczył dostojnie księżyc, dając zmartretowanym duszom, choć chwilę wytchnienia. Gwiazdy pobłyskiwały serdecznie, układając się w  konstelancje. Kim więc były te małe iskrzące się na nieboskłonie punkciki? Czy było to potępione dusze ludzi, od teraz  obserwujące nas co noc? A nóż była to ukryta przepowiednia? Może los każdego z nas był tam gdzieś zapisany, starannym boskim pismem? Dlaczego w noc nakazane nam było układać się do snu? Przecież była ona tak piękna. Stworzona, aby każdy z nas wpatrując się w górę mógł odczuć spokój. W kryzysowych sytuacjach noc była naszym zbawieniem. Sen był naszym przyjacielem. No bo któż nie chciałby się oddać Morfeuszowi w objęcia? Chwila błogiej nieświadomości. Brak problemów, trudów. Brak wszystkiego tego, od czego na codzień pragniemy uciec.
Ale co gdy w górze nie ma gwiazd? Nie ma księżyca? Skąd mamy wziąć nadzieje? Jak mamy zaznać spokoju, gdy noc nas zdradza?

Dlaczego wszyscy nas zdradzają?

- Hej Meg!? Idziesz się położyć?

- Za chwileczkę... Jeszcze tylko chwilkę...

Mike westchnął. Był z siostrą blisko, zawsze robił wszystko aby ją zrozumieć ale nigdy nie mógł się przemóc aby polubić noc jak ona. Ona widziała w niej piękno, natomiast on potrafił dostrzec jedynie pustkę. Przerażającą pustkę, która czaiła się w mroku i czekała na każdy twój nieuważny ruch. Aby cię zniszczyć. Zamienić w proch nadzieje i zniweczyć całe dobro w twoim sercu. Nie rozumiał cudów, które są przypisane tej porze. Zwyczajnie nie potrafił...

- Tylko nie zostawaj za długo...

Szarooka zerknęła na brata z melancholią, a następnie ponownie wzniosła oczy ku górze. Myślami jednak błądziła gdzieś naprawdę daleko. Zastanawiała się nad sprawami nad, którymi na codzień nie miała siły się zajmować. Noc sprawiała, że czuła się silniejsza. Tak jakby jakimś magicznym zaklęciem została przypisana do srebrnego blasku księżyca. Gdyby tylko ten blask mógł tlić się w jej sercu również w dzień. Wtedy zapewne nic już nie mogłoby jej powstrzymać od zdobycia upragnionych celów.

Od pierwszego dnia liceum minął już okrągły tydzień. Zapadnięte od zmęczenia oczy i niejasne uśmiechy trzecioklasistów były naprawdę dosadnym znakiem zakończenia wakacji.

Oczy Megan błądziły po tablicy w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki jaki temat będzie omawiany na dzisiejszej lekcji. A nauczyciela jak nie było tak nie ma. Spóźniał się już 7 minut, co czerwonowłosa dokładnie sprawdziła. Aczkolwiek nikomu to tak naprawdę nie przeszkadzało. Nastolatka bujała się niemrawo na krześle, nucąc pod nosem jedną ze swoich obecnie ulubionych piosenek. Inni uczniowie toczyli ze sobą przyciszone rozmowy, kilka osób z tylnych ławek chichotało, a ci z pierwszych bazgrali nieudolnie po zeszytach.

Gdy dziewczyna już miała zacząć podejrzewać, że belfer o nich zapomniał i wcale się nie zjawi, drzwi zostały szeroko otwarte, wydając przy tym głośne skrzypnięcie. Pan Harrison wparował do pomieszczenia nerwowo mrucząc coś do siebie pod nosem. W rękach niósł pokaźny stek kartek, z których pare upadło na drewnianą podłogę, gdy szedł. Nauczyciel uśmiechnął się krzywo, gdy stanął na środku klasy, lekko się przy tym garbiąc. Spojrzał na pojedynczo leżące na podłodze papiery i potarł kark, próbując ukryć zażenowanie. W obecnej chwili przypominał raczej, chuderlawego studenta a nie nauczyciela geografii.

Harrison zbliżył się do pierwszych ławek, rozdając siedzącym tam uczniom kartki. Zaraz potem kserówki powędrowały po całej klasie docierając do każdego ucznia.

One step from deathOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz