4.

282 14 1
                                    

Pojechaliśmy do domu Bena. Zegar w jego pokoju wskazywał dziesięć po szesnastej. Zostało nam sto siedemdziesiąt minut, wliczając w to powrót do mojego domu.

Jeszcze nigdy czas nie leciał mi aż tak szybko.

I nadal nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam. Zerwałam z Marcusem. Na mój twarz wypłynął szeroki uśmiech. Wyciszyłam smartfona, bo kilkanaście minut po mojej rozmowie z Marcusem i zmienieniu statusu na fejsie zaczęłam dostawać SMSy od "przyjaciół". Potem zaczęli też dzwonić. A ja nie zamierzałam się im teraz tłumaczyć. Ani kiedykolwiek.

Jedynym przyjacielem, który był nim naprawdę, był Jamie. Powiedziałam mu co zrobiłam zanim wyszliśmy ze Starbucksa. Powiedział, że się cieszy, że jestem szczęśliwa. I mrugnął konspiracyjnie do Bena. Co było bardzo zastanawiające.

Pokój Bena był przytulny, nie miał w sobie nic z minimalistycznego ładu w sypialni Marcusa. Ściany miały czerwony kolor, na pościelonym łóżku leżała narzuta z godłem Hogwartu (on też kocha Harry' ego Pottera!), Obok była szafa obklejona plakatami postaci z Harry' ego i z komiksów. Było też biurko, na którym miał kilka płyt ze świątecznymi piosenkami i stos podręczników wymieszanych z komiksami.

No i była też konsola. Pierwszy raz w życiu grałam w grę na konsoli! Co chwilę wymienialiśmy się zabawnymi komentarzami na temat naszych postaci (ten gość rusza się jakby miał mrówki w spodniach).

I wtedy pomyślałam, że tak mogłoby to wyglądać. Moje życie. Trochę nauki, żeby dostać piątki albo czwórki, spędzanie czasu po szkole z przyjaciółmi Bena, a w weekendy przesiadywanie w jego pokoju, granie na konsoli, spontaniczne zakupy w centrum, wypady do Starbucksa, rozmowy o Hogwarcie... Wszystko, czego nie miałam teraz, bo dla mojego poważnego towarzystwa było to zbyt dziecinne.

To nie było dziecinne. To było przyjemne. To było korzystanie z życia i bycie szczęśliwym. To było życie teraźniejszością, a nie przyszłością.

Siedemnasta trzydzieści. Jeszcze tylko dziewięćdziesiąt minut. Miałam wrażenie, że czas ucieka mi przez palce.

Siedzieliśmy na jego łóżku, na nasze twarze padało kolorowe światło lampek choinkowych, które otaczały jego okno.

- Czyli twój dom to Ravenclaw? Serio?

- No tak. Coś w tym złego?

- Niee... ale oni zawsze wydają się tacy sztywni... a ty przecież taka nie jesteś.

Zaśmiałam się.

- Oni nie są sztywni. Po prostu dużo się uczą, ale założę się, że potrafią świetnie się bawić. Tak jak ja teraz.

- Świetnie się teraz bawisz? Tutaj, ze mną, grając w W&W?

- Tak. Bo z tobą jest inaczej. Rozumiesz mnie. Jest fajnie. Po prostu dobrze się bawimy. Nie ma tej atmosfery powagi.

- To komplement?

- To stwierdzenie faktu - mrugnęłam do niego. - To jaki w takim razie jest twój dom, Bennecie?

- Gryffindor. A moje imię nie brzmi Bennett - uśmiechnął się.

- No dobra, a więc odwaga, Benji?

- Tak, myślę, że pasuję do tego domu. Mam odwagę robić różne rzeczy, na które inni nie potrafią się zdobyć. I to nie od Benji' ego. Próbuj dalej.

- Benedict?

- Nie.

- Ebenezer?

- Nie. - zaśmiał się. Tak bardzo podobał mi się jego śmiech...

- Benson?

- Bingo - uśmiechnął się. - Już myślałem, że nie zgadniesz.

- Wątpiłeś we mnie?

W odpowiedzi tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. Białe, ładne zęby.

Boże. Odwala mi. Czy to przedawkowanie pierniczków jego mamy?

I wtedy nagle... Odwróciłam się w jego stronę, w tym samym czasie, co on. Nasze twarze dzieliły centymetry. Nie odsunęłam się. Przestudiowałam jego twarz. Te jasne, niebieskie oczy, czarne włosy zwijające się delikatne loczki tam, gdzie były dłuższe i proste w miejscach, gdzie były krótsze. Jasna cera, kilka piegów na prawym policzku. I idealnie wykrojone usta. Idealne do pocałunku. Wyglądały na takie miękkie...

On też się nie odsunął. Miałam wrażenie, że robi to samo, co ja. Robił to samo, co ja. Najpierw patrzył mi w oczy. Potem przyjrzał się reszcie mojej twarzy, a później nawinął sobie moje włosy na palec.

A potem pochylił się i złączył nasze usta w słodkim pocałunku.

Driving home for Christmas. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz