Szedł wolno spękanym chodnikiem, wciskając głowę w wątłe ramiona. Tego ranka było niezwykle mroźno. O ile dobrze pamiętał, zastał go środek listopada, nie dziwne więc wydawać się mogły ścięte mrozem kałuże i drzewa pokryte srebrzystym szronem. Słońce wychodziło zza chmur, pozostawiając ją suchą i zmarzniętą. On sam drżał przecież jak osika, smagany mroźnym wiatrem, przenikającym z łatwością przez cienki materiał polarowej bluzy.
Już dawno powinien był zaopatrzyć się w ciepłą kurtkę, czapkę i parę rękawic, niestety brak pieniędzy przypominał o sobie boleśnie na każdym kroku. Poza tym w tych czasach ubrania, tak zresztą jak i wszystko pozostałe, było naprawdę w cenie i to nie małej. Ludzie tacy jak Tonniel z góry skazani byli na śmierć, nie ważne jaką; z głodu, zimna czy noża jakiegoś popaprańca, na każdego w końcu miał przyjść czas, zaś w Grainwill rokowany był on całkiem niedługo.
To miasto było zatrute. Ulicami bezkarnie chadzali mordercy i złodzieje, na każdym kroku czyhało nieszczęście łase na pieniądze lub zwykłą zabawę. Organ taki jak policja został zupełnie zniesiony, gdyż zwyczajnie nie miał racji bytu. W tej cholernej melinie nie było czego ani kogo bronić – ubogich i bezdomnych, których spotykało się dosłownie wszędzie? Słabych i pokrzywdzonych przez los? Tu każdy był ofiarą, większą lub mniejszą. W tym świecie nie było litości, słabi umierali by ci silni mogli żyć dalej lub po prostu przerwać codzienną rutynę. Takie było prawo Grainwill, taka była prawda Grainwill.
Niespodziewanie legł jak długi, ryjąc twarzą o twardy beton. Leżał tak chwilę, próbując pojąć co się tak właściwie zaszło. Uniósł się z trudem i otrzepał niedbale przetarte dżinsy. Westchnął – kolejna dziura, tym razem na prawym kolanie...
– Daj no pięć dolców – wybełkotał żebrak, zionąc obrzydliwą mieszanką alkoholu i niemytych zębów. Tonny zmarszczył brwi, dopiero teraz dostrzegając brudną, kosmatą rękę zaciśniętą na własnej kostce.
– Syszysz? – powtórzył pijak niewyraźnie, zanosząc się po chwili chrapliwym kaszlem gruźlika. - Pięć... Pięcć dolców daj, moesci pa-pan...nnie...
– Tak się mości pana traktuje? – sarknął, drugim butem usiłując pozbyć się kurczowo zaciśniętej ręki. – Ryjem o beton?
– Pięć... pięć dolarów, ja chory jestemmm, gło-odny...
– Chory i głodny, a wódą wali na kilometr. Puszczaj.
– Pięć... Dolarów...
– Zabieraj łapę bo pożałujesz – zagroził, tracąc cierpliwość.
– A nie pużcze... Dayj mi... aaarghhhaaa! – Wrzask jaki poniósł się echem po pustej ulicy, spłoszył przycupnięte nieopodal wrony, zaś w ciemnych oczach pijaka przez krótką chwilę zabłysła resztka trzeźwości.
Zwalił się na klepisko, kurczowo przyciskając do piersi złamaną rękę. Krzyczał i płakał gorzkimi łzami, zmywając brud z rumianych policzków.
Tonny zmarszczył tylko brwi, po czym ruszył dalej, jakby nigdy nic, popadając na powrót w zadumę.
Niepokoiło go, że, chcąc nie chcąc, co raz bardziej upodabniał się do Sagi. Kiedyś ze współczuciem spojrzałby na biedaka, nie robiąc mu w żadnym wypadku krzywdy, a teraz? Nie miał wyrzutów sumienia, obojętnym mu było czy ten teraz zdechnie przez poważny uraz czy nie. Zupełnie jak Saga, brak jakiegokolwiek współczucia. Dla bruneta życie ludzkie nie miało większej wartości, było jedynie czynnikiem pozwalającym piąć się mozolnie ku górze, po bezwzględnym łańcuchu żywienia. Silniejszy pożerał słabszego, to normalna kolej rzeczy. Tego właśnie nauczył się od Sagi, ale czy mógł to nazwać prawdziwą siłą? Zdolność krzywdzenia drugiego człowieka?
CZYTASZ
Ciernie [yaoi]
RomancePo czwartej wojnie światowej ludzkość upadła - zniszczona planeta nie miała siły raz jeszcze się odrodzić, powstać z martwych. Ziemia została wyjałowiona, z nieba zaczęły padać kwaśne deszcze. Miasta zamieniły się w ruiny, miejską dżunglę, w której...