un

646 68 18
                                    

1995

To nie była ani ulotna chwila ani chwytliwy moment. Nie ciągnęła się w nieskończoność, nie pędziła też za szybko. Niełatwo zrozumieć to, że czas w tak ważny dzień, jakim był siedemnasty października 1995 roku, mógł płynąć normalnie. Ale jego fale były niezmącone, a nurt niósł go w kierunku końca zupełnie spokojnie.

    Tak naprawdę wszystko pachniało wtedy jesienią. Mokre, ubłocone liście pomazane czerwoną, bordową i złotą paletą barw natury leżały na ziemi, chodnikach i wydeptanych skrótach, z tą ich swoistą wonią wilgoci. Zanieczyszczone powietrze, na które większość populacji wychodziło jedynie po to, aby zdegradować je jeszcze bardziej zapalonym przed sekundą papierosem. Zapach kropel deszczu spadających z nieba, spływających po czerwonym parasolu lub skapujących z rynny. I aromat każdego człowieka idącego akurat po okolicy – spacerującego czy śpieszącego się na autobus do pracy z gazetą trzymaną w dłoni nad głową.

    Hałas tworzony przez przejeżdżające pojazdy już dawno przestał dokuczać mieszkańcom, bo z czasem stał się codziennością. Zupełnie jak zabieranie mleka sprzed drzwi co rano, upewnienie się o zgaszeniu światła przed wyjściem z domu czy chociażby ubranie butów. Nawet zgiełk wpasowywał się więc w rutynę. Ale na pewno nie był to uśmiech. Ani berety.

    Piętnastoletni wówczas Im Changkyun stał przy porcie w Honfleur, szukając wzrokiem jachtu swojego ojca. W dzieciństwie bardzo lubił to miejsce. Wtedy długie, beztroskie godziny spędzali na dryfowaniu po Sekwanie i nieprzejmowaniu się niczym – jedli te małe winogrona bez pestek, mama dawała mu łyki swojego smakowego piwa, a tata przyprawiał ich o zawały serca udając, że wypada za burtę. To były dni, w których jeszcze fale nie wydawały się groźne, w których woda nie była lodowata, i w których wiatr nie niósł za sobą nieszczęścia, a jedynie delikatnie trącał żagle. Gdy jednak chłopiec skończył siedem lat, mama zostawiła ich dwójkę na pastwę rzeki i odeszła, ponoć z jakimś poetą. Od tamtego czasu ojciec nie zabrał go na żaden rejs.

    Dlatego całe Honfleur od przeszło długich ośmiu lat, nie było już otwarte i jowialne, skończyły się rozanielone niedziele i huczne piątki. Miasteczko stało się dziwnie burzowe, a Changkyunowi kojarzyło się jedynie ze sztormem. Odejście mamy, a na dobrą sprawę także ojca, doprowadziło go do koszmarnego lęku przed otwartą wodą, którego nawet nie umiał wytłumaczyć.

    Tamtego ponurego, październikowego dnia, już jako nastolatek oddalony od bujania w obłokach, stał na betonie tuż przy miejscu, w którym ludzie przywiązywali swe jachty. Miał na sobie płaszcz, który znajoma krawcowa uszyła mu za pół darmo, bo mógł zaoferować jej jedynie swe marne kieszonkowe. Był szary i posiadał łaty na łokciach, które przyszył tam sam Changkyun. Chłopak ubrał też zwykłe czarne adidasy, nieźle przemoknięte dzięki wszystkim kałużom, których nie udało mu się ominąć. I nie zapiął płaszcza, wobec czego jego sweter w biało-niebieskie paski także zaczynał być wilgotny. Swoje czarne włosy chował pod beretem. (Nakrycie głowy znalazł w szafie swojej mamy, nie wzięła go ze sobą. W zasadzie wzięła niewiele rzeczy.) Niektóre pasma włosów wydostawały się na jego czoło, pomimo tego, jak starannie ułożył je wszystkie przed wyjściem z domu.

    Przy porcie zawsze stał ktoś, kto grał na gitarze trzymając pod nogami otwarty futerał. Zazwyczaj byli to starsi panowie w kaszkietach, śpiewający stare, francuskie melodie grane na ślubach czy innych uroczystościach. Przynajmniej takie sprawiały wrażenie, bo Changkyun nigdy nie był na żadnym ślubie. Owi grajkowie irytowali wszystkich bez wyjątku, dlatego zastanawiające były zbierane przez nich monety, zawsze obecne. Tamtego dnia mężczyzna z gitarą siedział na schodkach przed wejściem do „Kawiarni pod jachtem", chowając się przed deszczem. Pewnie instrumenty niezbyt dobrze znosiły kontakt z ulewą.

honfleur, 1997 | changkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz