Jeżeli kiedykolwiek Żywia Folgart zastanawiała się nad prawdziwością przysłowia „w rodzinie nic nie ginie", jej rodzina była na nie dowodem niepodważalnym. Zwykle naprawdę nic nie ginęło. Po pierwsze, czarownice lubowały się w tradycji, która kształtowała ich tożsamość od najmłodszych lat. Pieczołowicie przekazywały z pokolenia na pokolenie zaklęcia, przepisy i opowieści. Wspierały się, starając, by dziedzictwo nie zaginęło. I wszystkie były przy okazji okropnymi zbieraczkami. Żywia naprawdę nie pamiętała, by ktokolwiek kiedykolwiek coś zgubił.
Aż do dzisiaj.
Tej nocy wszystkim zesłała sen jej rodzona babka, Zyta. Właściwie nie było w tym nic dziwnego — czarownice, które nudziły się po tamtej stronie (czyli gwoli ścisłości, zamknięte we własnych prochach w kaplicy), nocami dzieliły się swoimi przemyśleniami właśnie w ten sposób. A że zmarłe, zwłaszcza te wiecznie odpoczywające już kilkadziesiąt lat, nudziły się permanentnie, takie nocne rozrywki były absolutnie normalne.
Nigdy jednak żadna nie nawiedzała wszystkich czarownic naraz. I nigdy nie robiła tego dzień po swojej śmierci. No i żadna nie była Zytą, której piąta klepka odkleiła się gdzieś między dziewiątym a dziewięćdziesiątym rokiem życia.
Dlatego na zebraniu rodzinnym panował popłoch.
— Przecież ona jeszcze dobrze nie wystygła. — Usłyszała wyjątkowo niedyskretny szept ciotki Wandy, młodszej siostry denatki. — A już truje wszystkim cztery litery.
— Wanda! — Ciotka najwyraźniej dostała sójkę w bok od seniorki rodu, Wedasty. — O zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale!
— A idź mi z tym w cholerę, mamo, wszystkie doskonale wiemy, że lepiej bez Zyty niż z nią. Przez ostatnie dziesięć lat jej Alzheimer dawał w kość każdej z nas poza tobą. Nie musiałaś nigdy szukać jej po tym jak ukradła miotłę i zapomniała, gdzie poleciała.— Rozmasowała sobie żebro. — Chciałam się porządnie wyspać przed pogrzebem, to nie, musiała odstawić scenę. — Spojrzała w sufit. — Trzeba było zostać aktorką, Zyta!
Odpowiedziało jej dwadzieścia pięć zgorszonych spojrzeń.
Żywia po cichu przyznała ciotce rację. Jej babka była trudną osobą — tym trudniejszą, że w ostatnich latach życia zmogła ją choroba, na którą nawet rodzinny koncern farmaceutyczny nie znalazł lekarstwa. Opieka nad nią była męcząca, to fakt. Ale gorsze było to, że pod koniec życia babcia z każdego robiła sobie wroga.
Katoliccy święci by nie wytrzymali. A co dopiero ciocia Wandzia.
— Naprawdę nie rozumiem, po co to wszystko.
Rozejrzała się po salonie domu na Dymnej, w którym denatka mieszkała przez całe życie. Stłoczyła się tu cała rodzina – wyłączając, oczywiście, męską jej część, która w takiej sytuacji bardziej by przeszkadzała niż pomagała.
— Zyta przypomniała sobie, że kiedyś posiadała coś takiego jak sprawny mózg. — Ciocia syknęła po raz kolejny, bo dostała drugą sójkę. — Co, Alzheimer też jest tematem tabu w tym domu? Czy wy wszystkie wsadziłyście sobie miotły między pośladki?
— Najwyraźniej. — Otrzymała krótką odpowiedź od Wedasty.
— A zrobiłyście chociaż lewatywy? — dopytała, ale widząc poirytowany wzrok nestorki, zmieszała się na chwilę. — Nieważne. W każdym razie, podsumowując: Zyta przypomniała sobie o trupie, którego zostawiła w piwnicy osiemdziesiąt lat temu. A my mamy posprzątać po niej bałagan.
Żywia w milczeniu pokiwała głową. Też nie była przekonana do tego pomysłu.
— Przecież to idiotyzm. — Wanda rozłożyła ręce zrezygnowana, zwracając się w stronę dziewczyny. — Wedasta twierdzi, że owszem, pamięta tego chłopca, bo zalecał się do Zyty, ale potem rzeczywiście zniknął. Greta nie żyje, a to ona była najbliżej Zyty w czasach, kiedy tamta była panną na wydaniu. A ja nie wiem, czy w ogóle byłam wtedy na świecie.
CZYTASZ
Wino, kobiety i krew
VampireAtanazy Suchowolski ma sto piętnaście lat, z których przespał osiemdziesiąt, i paranoiczną, nie do końca żywą byłą, która dosłownie siedzi na głowie jego pracodawczyni. Jego pracodawczyni natomiast ma na imię Żywia, prowadzi sklep z magicznym ustroj...