Atanase Fitzwilliam był cholernie głodny. A na dodatek bolała go głowa.
Niepokojące. Wedle jego najlepszych informacji, wampiry po posiłku nie mdlały. Wręcz przeciwnie, odczuwały euforię połączoną z wrażeniem, iż są nieśmiertelne i niezniszczalne (z pierwszym zgadzał się w zupełności, z drugim, jak pokazywało jego wieloletnie doświadczenie, niekoniecznie). A tutaj? Łupało go w czaszce, jakby poprzedniego dnia stanowczo przesadził z alkoholem, najlżejsze dźwięki wydawały się za głośne, a żołądek wciąż skręcał się w bolesny supeł. Czuł na podniebieniu metaliczny, obrzydliwy posmak krwi i wydawało mu się, że skończył z zatruciem pokarmowym.
Albo kacem.
Jestem wampirem, który najwyraźniej ma alergię na jedyne pożywienie, które może przyjmować, pomyślał ponuro, otwierając jedno oko.
Nie wiedział, gdzie jest, ale Zdziry i Eliksiry nie były to na pewno. Leżał na twardym łóżku polowym w kącie pomieszczenia, które przypominało jakiś surrealistyczny lazaret z przyszłości. Na szczęście, był tutaj sam — inne kozetki stały puste. Ostre, białe światło raniło jego wrażliwe oczy, ale mimo tego spróbował się rozejrzeć. W pomieszczeniu wprawdzie ktoś zaprojektował okna, ale zostały one szczelnie zasłoniete czymś, co przypominało witraż. Promienie słońca nie były w stanie sięgnąć jego ciała, które — powąchał swoją dłoń — zostało dokładnie posmarowane olejkiem przeciwsłonecznym.
Powąchał jeszcze raz. Formuła samego kosmetyku mogła się zmienić, ale baza pozostawała ta sama — wampiry nadal używały maceratu z marchwi. Za jego czasów, miało to swoje plusy — macerat barwił, więc krwiopijcy nie odznaczali się taką chorobliwą bladością. Teraz, wedle słów tamtej barmanki, nie miało to specjalnego znaczenia.
Wyrzuty sumienia zapiekły go gdzieś w okolicach dolnych żeber. Biedna dziewczyna próbowała mu pomóc, a on z zimną krwią ją zamordował! Instynkt drapieżnika wziął górę. Gdyby był w tamtym momencie trochę bardziej rozsądny, po prostu podziękowałby jej za porady, a potem grzecznie zgłosił się do Stacji Krwiopijstwa i poprosił o pomoc. Cholerny, nienasycony żołądek.
Cóż. Wyglądało na to, że Stacja Krwiopijstwa znalazła go sama. Podciągnął się na łóżku i oparł nogi o podłogę. Zerknął w dół — koszulę miał zaplamioną krwią o metalicznym posmaku, której resztki czuł jeszcze na języku. Najwidoczniej poprawne wgryzanie się w tętnicę szyjną było kwestią wprawy, do której nie dało się dojść za pierwszym razem. W głowie huczało mu tak, jakby śpiewał tam chór strzyg i szyszymór, ale postanowił nie leżeć tu więcej. Gdzieś w głębi czuł, że tutaj jest zagrożony, zbyt bezbronny, wystawiony na łaskę losu. W paszczy lwa — nawet jeśli wampirza społeczność była teraz jego rodziną.
Ciężko powłócząc nogami, podszedł do drzwi i popchnął je delikatnie. Na szczęście, ustąpiły i oczom Atanazego ukazał się długi, ciemny korytarz. Wyglądało na to, że Stacja Krwiopijstwa albo rzeczywiście była kiedyś szpitalem, albo w Warszawie, w ludzkim wymiarze stał w współcześnie na tym miejscu podobny budynek. Unosił się tutaj zapach krwi, którego wampiry nawet nie próbowały specjalnie maskować. Puste ściany pomalowano na jakiś jasny, bezpłciowy kolor. Każde drzwi, które Atanazy mijał, wyglądały tak samo.
Odetchnął i chociaż nie był pewny kierunku, ruszył w prawo. Budynek jawił mu się jako ogromny labirynt, a on pamiętał z książek, że w labiryntach najlepiej jest skręcać właśnie w tamtą stronę.
W ciemnościach korytarza czuł się naturalniej. Nie wiedział, czy to przez osiemdziesięcioletnią drzemkę, czy przez wzgląd na jego wampirzą tożsamość, ale ostre, białe światło w sali przyprawiało go o okropny ból głowy. Przyśpieszył, chcąc jak najszybciej spotkać kogoś, kto mógłby mu udzielić jakichś informacji.
CZYTASZ
Wino, kobiety i krew
VampierAtanazy Suchowolski ma sto piętnaście lat, z których przespał osiemdziesiąt, i paranoiczną, nie do końca żywą byłą, która dosłownie siedzi na głowie jego pracodawczyni. Jego pracodawczyni natomiast ma na imię Żywia, prowadzi sklep z magicznym ustroj...