3

135 8 1
                                    

— Spokoojnie, ciiii...

On chyba chciał uspokoić siebie, nie mnie. Od parunastu minut trwała rozgrzewka przed treningiem. Mój dżokej siedział w siodle tak, jak worek ziemniaków. Niestety, w stajni było naprawdę dużo koni, więc żeby trenować samemu, to trening musiał się odbywać wcześnie rano lub późno wieczorem. A, że było popołudnie, miałem trening z dwójką ogierów.

Pierwszy, wysoki, dobrze zbudowany gniadosz z czterema pończochami.

Drugi, niski, chudy jasnogniady ogier z nikłą strzałką na łbie. Jego grzywa była jeszcze krótsza od mojej. Najwidoczniej była ścięta prawie do zera. Ogon też był mizerny. Ale miał coś takiego, czego nie widziałem u żadnego konia. Jego oczy zdradzały wiele emocji naraz.

— Dobra, wprowadźcie je do startboksów — mruknął widocznie znudzony trener.

Pierwszy miał zostać wprowadzony wysoki gniadosz. Gdy tylko zbliżył się do startboksu, za jego zadem pojawiły się dwie liny, a ludzie zaczęli za nie ciągnąć. Po chwili wszedł.

Drugi był ten chudy folblut. Wszedł bez problemu.

Ja wchodziłem trzeci. Zatrzymałem się tuż przed startboksem. Bałem się. Wyglądał strasznie. Nagle ludzie zaczęli mnie wpychać i ciągnąć do środka. Po chwili szarpania byłem już gotowy. Strasznie się stresowałem.

Ej! Czy ty się boisz?! Przecież miałeś zostać LEGENDĄ. Jeśli nie wejdziesz, to nie wystartujesz. Jeśli nie wystartujesz, to nie pobiegniesz. Jeśli nie pobiegniesz, to nigdy nie będziesz podziwiany i będziesz tylko nic nie wartym koniem — mówiłem sobie w myślach.

Nagle bramki się otworzyły. Mój start był całkiem niezły. Biegłem obok tego wysokiego. Za mną biegł chudy.

Zostało mi dwadzieścia metrów do celownika. Siedemnaście. Przyspieszam. Szesnaście. Chudy zrównuje się ze mną. Piętnaście. Wysoki słabnie. Czternaście. Wysoki zostaje lekko w tyle. Trzynaście. Idę łeb w łeb z chudym. Dwanaście. Wysoki poddaje się. Jedenaście. Chudy prowadzi o nos. Dziesięć. Przyspieszam. Dziewięć. Chudy również. Osiem. Wysoki daleko w tyle. Siedem. Chudy się potyka. Sześć. Prowadzę. Pięć. Czas leci za szybko. Cztery, trzy, dwa, jeden.

Wygrałem.

Drugi był chudy; przegrał o szyję.

Trzeci był wysoki; najwidoczniej dystans był dla niego za długi.

— Dobrze biegasz — parsknąłem do chudego.

— Dzięki — uśmiechnął się. — Jestem Light Soul. Ty jeszcze nie masz imienia, c'nie?

— Tia...

Trener pochwalił mnie i chudego (spodobało mi się to przezwisko), a wyraźnie był niezadowolony z wyniku wysokiego.

~*~

W końcu mój właściciel wybrał mi imię. Stajenni od rana mówili, że dobrze wybrał. A JA NAWET GO NIE ZNAŁEM! No cóż, kiedyś muszą mi powiedzieć.

W tym momencie drzwi od boksu otworzyły się, a w nich stanął... w sumie, nie znałem go. Pewnym krokiem podszedł do mnie i założył mi kantar. Wyprowadził mnie z boksu i przypiął do rozpinek. Porządnie i szybko mnie oporządził oraz założył osprzęt: białe ogłowie, siodło wyścigowe, (o dziwo!) żółty czaprak oraz (również) żółte ochraniacze na przednie kopyta.

Sam był ubrany w standardowy strój dla dżokeja, a mianowicie białe spodnie, żółta bluzka oraz żółty toczek z białym pomponem.

Wiedziałem, że znów idę na trening.

O piątej rano!

Jednak nie byłem sam. Na torze czekał już ten karosz, Evil. Nieco się go bałem, to muszę przyznać.
Po parunastu minutowej rozgrzewce Evil'a wprowadzili do startboksu. Wszedł bez problemu. Gdy przyszła kolej na mnie wszedłem bez problemu. Starałem się uspokoić myśli, co niestety mi nie wyszło.

Po chwili bramki otworzyły się. Myślałem, że mam jakieś szanse, jednak się przeliczyłem. Kary był dużo szybszy ode mnie. Już na starcie zostawił mnie daleko w tyle...

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jun 12, 2019 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Inny Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz