Obudził mnie dźwięk budzika. Przetarłem oczy. Alarm zrobił się jeszcze głośniejszy. Nie miałem ochoty znowu wstawać. Dlaczego nie dadzą mi spokoju?
Sygnał zrobił się już naprawdę nieznośny. Podniosłem się z łóżka i sięgnąłem po telefon. Była 8:37. Zgasiłem budzik i opadłem z powrotem na poduszki. "Dlaczego..." pomyślałem chowając twarz w rękach. Leżałem tak jeszcze z 10 minut. Podniosłem się z łóżka po raz kolejny. Tym razem udało mi się stanąć na nogi. Powoli ruszyłem w kierunku łazienki. Stanąłem przed lustrem. Oczy jeszcze bardziej podkrążone... Zarost też by się przydało ogolić... Odkręciłem wodę w kranie i umyłem twarz i ręce. Potem wtuliłem głowę w ręcznik. Stałem tak dłuższą chwilę, ale zaraz rzuciłem materiał na zlew i wyszedłem z łazienki. Szedłem korytarzem mijając dwa zamknięte pokoje. Zatrzymałem się chwilę przy drzwiach. Ogarnął mnie jeszcze większy smutek. W końcu poszedłem dalej i nastawiłem wodę na kawę. Po chwili siedziałem już ubrany w ciemne, luźne dżinsy oraz ciemną koszulę, podpierając się na łokciu i powoli sącząc napój. Nagle rozbrzmiał dźwięk dzwonka telefonu. Leżał tuż obok mnie, ale zamiast odbierać wolałem posłuchać melodii... Jedyna przyjemna rzecz jaka mnie dzisiaj spotka...
Napis "Viceprezes John" podskakiwał na ekranie starając się zachęcić do podniesienia słuchawki. "Sun is shining in the sky" zacząłem nucić pod nosem. Jednak po kilku wersach muzyka ucichła. Dzwoniący się rozłączył. Zacząłem dalej pić kawę, ale telefon zadzwonił po raz kolejny. Tym razem odebrałem.
- Panie prezesie... Mamy dzisiaj podpisywać tę umowę. Będzie pan dzisiaj czy znowu mamy działać sami?
- Przecież dajecie radę jak mnie nie ma...
- No tak, ale mógłby Pan chociaż okiem tutaj rzucić.
- Dobra, przyjadę.
- Oh... Całe szczęście. - Rozłączyłem się. Nie miałem ochoty tam iść. No, ale trudno. Podjadę, bo i tak nie mam innego zajęcia.
Jakiś czas później wszedłem przez szklane drzwi do mojego biurowca.
- Dzień dobry Panie Waters - powiedziała recepcjonistka, a ja odpowiedziałem skinieniem głowy. Wsiadłem do windy. Jak na razie nikogo nie spotkałem... Byle do biura i tam będę miał spokój. Otworzyły się drzwi windy, a ja ruszyłem korytarzem.
- Okropnie pan wygląda... Coś się może dzieje? - usłyszałem głos sekretarki. Dlaczego nie zrobiła sobie teraz przerwy na kawę?
- Nie, nie, wszystko w porządku - uśmiechnąłem i wszedłem do biura. Nareszcie siadłem w fotelu. Odtworzyłem swoją playlistę i zrelaksowałem się, wsłuchując się w piosenki. Po pół godzinie postanowiłem zadzwonić po viceprezesa. W końcu trzeba ogarnąć te wszystkie dokumenty. Wcisnąłem przycisk na biurku i powiedziałem do mikrofonu:
- Powiedz John'owi, że może już do mnie przyjść.
- Oczywiście panie Waters - odpowiedział mi głos sekretarki. Minęło jakieś dziesięć minut i do pokoju wszedł John z teczką dokumentów. Albo raczej wbiegł.
- Dzień dobry Waters, dobrze, że jesteś. - Położył teczkę na biurku - Tutaj masz te dokumenty... Jakbyś mógł rzucić okiem.
- Dobra, zaraz spojrzę i dam ci znać. - Kiwnąłem głową. John wyszedł z biura, a ja ciężko westchnąłem i sięgnąłem po teczkę.
Dochodziła już czternasta. Powinienem już jechać... Nie mogę się spóźnić. Wyszedłem z biura i wsiadłem do samochodu. Przekręciłem kluczyk w samochodzie i ruszyłem. Przemierzałem ulicę, jedne zakorkowane, inne puste. W mojej głowie była jedna myśl - muszę zdążyć. Dojechałem. Zaparkowałem samochód po budynkiem szkoły. Miałem jeszcze pięć minut. Zamknąłem oczy i położyłem się na fotelu. Usłyszałem dzwonek. Wysiadłem z samochodu i poszedłem pod bramę szkoły. Patrzyłem na tłum wychodzących uczniów, gdy nagle zobaczyłem ich - Tobi i Vanessa... Mój syn i córka. Pewnie dalej nie chcieli mnie widzieć. Ale nigdy nie można tracić nadziei.
CZYTASZ
Samobójstwo gangstera
Short StoryCasper Waters to wielki biznesmen którego życie wygląda na idealne. Ale tak naprawdę tak nie jest. Tęsknota, smutek, poczucie winy, żal. Brak mu sensu by toczyć dalej swój żywot. Pewnego razu na co wieczornym spotkaniu ze swoim przyjacielem... Okład...