Mała akurat chorowała, choć było lato, matka denerwowała się i prosiła, żeby ojciec daleko nie odchodził, a on próbował trafić coś większego – żeby nasuszyć mięsa na zapas. No tak, Wańka powiedział mu: „Coś nie widać tego łosia. Wpadnie później?”. Ale żeby uderzyć go tak, że nie od razu mógł podnieść się z ziemi? Sprawę komplikował fakt, że wszystko wydarzyło się przy Wieroczce sąsiadów. Wańce podobała się już od siedmiu miesięcy, od Nowego Roku, ale na początku nie zwracała na niego uwagi, bo przyjaźniła się z tyczkowatym Saszką Winogradowem, starszym od nich o trzy lata.
***
O Drodze wiedzieli oczywiście wszyscy we wsi, w tym i Wańka. Ich własny utarty trakt, pełen tonących w płynnym błocie wybojów, nie prowadził do niej, ale w przeciwnym kierunku, do Matwiejewki i nad rzekę. A w stronę Drogi, błądząc, nurzając się w krzewach wilczej jagody z owocami wielkości dziecięcej pięści, niemal zupełnie niknąc w wysokiej trawie, biegła tylko jedna niepozorna ścieżynka, nieuczęszczana już od Bóg wie jak dawna.
***
Do tamtego dnia wszystko jakoś szło. Chociaż Wańka, uchylając się zręcznie przed ojcowskimi razami, odszczekiwał się coraz śmielej, tamten, jak się zdawało, gotów był dalej znosić jego wybryki i wymądrzanie się. Za jakieś trzy lata ich stosunki mogłyby się ułożyć, Wańka nauczyłby się wyrozumiałości, a ojciec pogodził z tym, że w domu są teraz dwaj mężczyźni i każdy z nich ma prawo do własnego zdania.
***
Odkąd Wańka pamiętał, z lewej jeszcze nikt nigdy nie nadszedł – wszyscy wędrowcy przybywali z prawej. Kiedy dowiadywali się od miejscowych, że za ich wsią ludzkich siedzib nie ma podobno przez setki kilometrów, a we wlewającej się na Drogę leśnej gęstwinie trafiają się gigantyczne wilki, które potrafią w pojedynkę porwać całego byka, podróżnicy najczęściej tracili cały bojowy animusz i odchodzili z powrotem – tam, skąd przyszli, w prawo.
***
Sierści nie golili, wyglądały zabawnie i jakoś tak przytulnie, chociaż po deszczu kosmate parasolki trochę zalatywały. Ochrzcili je z jakiegoś powodu „robinsonami”, a Wańka, kiedy był mały – zresztą do tej pory z przyzwyczajenia mylił te dwa słowa – mówił na ten domowej roboty wytwór „paranson”. Siedząc na kopie siana i spoglądając na okrągły bochen ciemnogranatowego nocnego nieba wycięty w ścianie pod samym dachem szopy, Wańka wsłuchiwał się w dalekie wilcze wycie i rozmyślał, czy nie można by jednak zostać. Wychodziło mu, że nijak nie można: tym razem rozzłościł ojca o wiele bardziej niż zwykle, nazajutrz nie uniknie poważnej rozmowy, a może i lania. Do tego po wstydzie, z którym musi przez niego żyć, chyba w ogóle nie zdoła wytrzymać z ojcem pod jednym dachem. No i Wieroczka… Wieroczkę stracił już na zawsze; a widzieć ją codziennie z tą świadomością i wiedząc, że ona wszystko widziała, że była świadkiem jego poniżenia… Lepiej już było się utopić. Albo uciec ze wsi.