Było już póżno. Postanowiłem iść spać. Wszedłem do pokoju i usiadłem na łóżku. Wstałem. Pościeliłem je. Przebrałem się. Ngle z pod stolika wyszedł kapeć. Sam. Samiuteński. Bez niczyjej pomocy. Kapeć. Zwyczajny. Taki na stopy żeby zimno nie był. Przeraziłem się. Wyszedłem pręko z pokoju i poszedłem na balkon. Soję. Patrzę się na światła lamp ulicznych. Leki. Zapomniałem o lekach. Muszę je wziąć. Wyszedłem z balkonu. Jestem w salonie. Rozglądam się. Nie ma. Idę do kuchni. Zapalam światło. Jakiś mężczyzna w płaszczu stoi na środku pomieszczenia. Chwytam za nóż który leży na blacie. Chciałem się bronić. Rozciąłem facetowi obojczyk a ten ani drgną. Nagle nóż wypadł mi z ręki. Na podłogę. Zrobił wielki chałas. Mężczyzna odsłonił płaszcza a pod nim miał węża. Upadłóem na podłogę. Facet szepną coś po cichu. Ja w tym czasie chwyciłem za nóż. Jego wąż żucił się na mnie. Chciałem go trafić nożem ale nie mogłem. Wąż wyrwał mi go z ręki. Ukąsił mnie w nadgarstek. Centralnie w żyłe. Nie był jadowity. Ale krew wypływała ze środka mojego nadgarstka. Mężczyzna wzią wężą. Moje leki. Nóż. I wyszedł. A ja się wykrwawiałem. Aż wkońcu... Umarłem.