Było Halloween. Postanowiłem że wezmę lampion, przebiorę się i będę chodził wieczorem po ulicy. Nie miałem większego planu. Przygotowałem się. Wziąłem lampion. Zapaliłem świeczki. Wyszedłem. Chodziłem już półtorej godziny. Gdy przechodziłem koło małego lasku świeczki zgasły. Było ciemno. Chciałem wyjąć zapalniczkę z kieszeni i i zapalić je na nowo. Nie mogłem jej znaleźć. W pobliżu nie było żadnej latarni. Widziałem tylko czerń i zarysy drzew. Szedłem prosto drogą. Nagle w coś uderzyłem. Nie było to drzewo. Było mężczyzna w długim, czarnym płaszczu. Przeprosiłem go i ominąłem go. Szedł z mną. Zgubiłem się. Była już północ. Zobaczyłem jakieś światła. Pobiegłem. Było mały dom. Zapukałem. Otworzył mi ten sam mężczyzna który za mną szedł. Obejrzałem się za siebie. Nikogo nie było. Spojrzałem znów na tego faceta. Nagle z pod płaszcza wyją węża. Obok mnie był jakiś nóż. Schyliłem się po niego. Bałem się. On szepną coś pod nosem a wąż mnie zaatakował. Drasnąłem go nożem a ten odskoczył. Owiną moją kotkę i zaczął się po mnie wspinać. Był szybki. Nóż wypadł mi ręki. Wąż ugryzł mnie wszyje niczym wampir. Trafił w żyłę. Zachwiałem się. Upadłem. Widziałem tylko jak mężczyzna zamykał drzwi i wziął węża. Zamkną drzwi. Ja... Umarłem.