Byłam mała. Mieszkałam z rodzicami na wsi. Poszłam na spacer po polu. Na jednej z łąk był piękny koń. Spodobał mi się. Podeszłam bliżej. Pogłaskałam go a on się schylił. Pomyślałam że go zabiorę. Rozejrzałam się dookoła by zobaczyć czy nikogo nie ma. Wskoczyłam na niego. Nagle mama zaczęła krzyczeć i pytać się co ja wyrabiam. Usadowiłam się wygodnie i zaczęłam jechać. Wszyscy mnie gonili. Ja się śmiałam i cieszyłam że mam przyjaciela. Wołali mnie. Ja jechałam dalej przed siebie. Włosy latały mi na wietrze. Było cudownie. W końcu zatrzymałam się. Zeszłam z koni. Odprowadziłam go z powrotem. Wszyscy byli na mnie źli. Ale też nie dowierzali. Jak? Jak ja to zrobiłam? Bez siodła? Na oklep? Na najdzikszym koni w okolicy? Sama tego nie wiem. Wróciłam do domu. Poszłam spać. Rano. Gdy słońce wstało. Wyszłam na spacer. Jak zwykle. Był tam starszy pan z ciężkimi siatkami pełnymi zakupów. Pomogłam mu. Zaprowadziłam go do domu. Opowiedział mi historię o wężu, który słucha się myśli swojego właściciela. Powiedział mi że go ma. Dał mi go. Ja go wzięłam. Poszłam do domu. Po wielu latach dałam tego węża mojemu przyjacielowi. Miałam już wtedy trójkę prawie dorosłych dzieci i męża. On jednak go nie przygarną. Więc zaniosłam go do klubu którego byłam kierowniczką. Mieszkał tam kolejne lata. Ja się zestarzałam. Dzieci się wyprowadziły. A ja nadal czułam ten wiatr we włosach na kradzionym koni. Wąż znikną. Było mi przykro. Wszyscy go szukaliśmy. Bez skutecznie. Wieczorem przyszły do mnie wnuczki i zostały na noc. One zasnęły. Ja zaraz po nich. W nocy dziewczynki się obudziły i próbowały mnie obudzić. Ale nie udało się to im. Poszły po dziadka. Ten przyszedł ale też bez skutków. Położył dziewczynki spać w drugim pokoju. Usiadł koło mnie i zaczął płakać. Ja się już nie ruszałam. Ale miałam uśmiech na buzi. Zadzwonił po córkę żeby przyjechała. Była po chwili. Wszyscy byli. Ale nie je. Bo... Umarłam.