PŁOMIEŃ POLSKA, DZIAŁ SPRAW PERSONALNYCH
TECZKA PERSONALNA
TAJNEGO WSPÓŁPRACOWNIKA
Imię/Imiona: Artur Piotr
Nazwisko: Dembowski
Wiek: 30 lat
Data i miejsce urodzenia: 23 czerwca 2000 roku, Chojnów
Numer PESEL: 00062354290
Imiona rodziców: Krystyna, Janusz
Miejsce zamieszkania: Chojnów, ulica Parkowa 237
Stan cywilny: kawaler
Rodzeństwo: brat- Paweł
Wykształcenie: średnie, technik geodeta
Miejsce pracy: Komenda Miejska Policji w Chojnowie
Stanowisko pracy: oficer śledczy wydziału zabójstw.
STATUS WSPÓŁPRACOWNIKA:
1.9.2016 Zapisano dane podstawowe
20.5.2024 Zakwalifikowany do procesu rekrutacyjnego
23.6.2028 Przeznaczony do natychmiastowej likwidacji
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PRZYPADKOWY WYPADEK
Restauracja „Kuźnia” była miejscem, do którego zaglądałem z moim bratem Pawłem w przerwach od pracy. Prowadzona przez Włocha mieszkającego na stałe w Polsce była miejscem, gdzie pracownicy komendy, emerytowani policjanci i młodzi kadeci spotykali się przy kawie i pączkach. Wizytówkami restauracji były pieczona gęś z warzywami oraz kunsztownie dobrana kolekcja win. Dość często odwiedzałem „Kuźnię” z moją przyjaciółkę Aleks. Przy wykwintnych kolacjach wspominaliśmy najwspanialsze momenty z naszego życia i wymienialiśmy się informacjami na temat aktualnych wydarzeń. Lato było okresem, gdy restauracja powiększała swoją powierzchnię o kilka dodatkowych stolików rozstawionych na bocznym tarasie. W upalne, letnie dni można było usiąść pod parasolem, aby popijając schłodzone napoje, rozmawiając o trywialnych sprawach oderwać się od rzeczywistości.
Skwar lejący się z nieba skutecznie zapobiegał myśleniu. Mogłem robić wszystko, byle tylko nie zajmować się papierkową robotą. Dlatego wziąłem się za porządki w gabinecie. Układając w dolnej szufladzie biurka niedokończone raporty natrafiłem w niej na zdjęcie z ubiegłych wakacji, które to mile spędziłem z Aleks. Grecja, pokój hotelowy z widokiem na morze, plaża nie mając końca, idealna pogoda, niesamowite zachody słońca. Niezapomniane wrażenia. Z wytęsknieniem czekaliśmy na powtórkę. Przejrzawszy pozostałą zawartość szuflady stwierdziłem, że brakuje reszty zdjęć. Wszystkich powinno być 84. Na taką ilość wystawiony został rachunek u fotografa, gdy je wywoływał. Zajrzałem do skórzanej teczki, do której nie raz wkładałem ważne przedmioty. Tam też ich nie było. Próbując przypomnieć sobie, gdzie je zostawiłem, usłyszałem dwa puknięcia do drzwi. Po chwili w gabinecie pojawił się mój brat. Rzucając spojrzenie na zegar zawieszony nad szafą z dokumentami zapytał:
- Jest już 12:10, może pójdziemy coś przekąsić?
Złożoną propozycję przyjąłem z nieznacznym entuzjazmem.
- Tak – odkładając zdjęcie do szuflady dodałem - później ich poszukam.
Paweł widząc, jak chowam coś w szufladzie, z ciekawością w głosie zapytał:
- Coś zgubiłeś?
- Moje i Aleks zdjęcia z ostatnich wakacji - wyjmując ponownie zdjęcie z szuflady z żalem stwierdziłem - znalazłem tylko jedno.
Mojego brata nie tyle interesowały zagubione zdjęcia, co pusty żołądek. Wrzucając zdjęcie do szuflady i zamykając ją stwierdził:
- Pewnie są w domu - klepiąc mnie po plecach wyraził chęć pomocy - wieczorem razem ich poszukamy.
W towarzystwie dwóch funkcjonariuszy z wydziału antynarkotykowego windą zjechaliśmy na parter. Nie raz lubiłem schodzić z 14 piętra po schodach. Tak dla utrzymania formy. O tej porze roku było zbyt gorąco na takie ćwiczenia. Dwie ulice od komendy zlokalizowana była „Kuźnia”. Większość osób w tak upalne dni przesiadywało w klimatyzowanym wnętrzu restauracji. Ja wolałem spędzać ten czas na świeżym powietrzu. Z miejsca, w którym zazwyczaj siadałem, roztaczał się niezwykły widok na górującą nad miastem wieżę Golden Tower. Młoda i zgrabna kelnerka, znajoma Pawła jeszcze z technikum, z uśmiechem przyjęła od nas zamówienie. Parę chwil później, gdy kończyliśmy jeść, mój brat zapytał:
- Artur, planujesz coś na dzisiejszy wieczór?
Plany były już od poniedziałku. Tylko jakoś brakowało czasu na ich realizację. Odpowiedziałem na pytanie:
- Biorę się za porządki na strychu. Jeszcze dzień, dwa i nie będzie jak tam wejść - widząc ciekawość Pawła pomyślałem o zaangażowaniu go w porządki - przydałaby mi się twoja pomoc.
Paweł uśmiechnął się i odkładając szklankę zaczął tłumaczenie:
- Chętnie. Ale niestety mam już pewne plany. Kojarzysz Piotrka Ponke? - widząc, że nie kojarzę podał jeden szczegół wyglądu Piotra - tego kurdupla, co chodził z tobą do gimnazjum - kiwnąłem głową, że wiem, o kogo chodzi - jest teraz informatykiem. Zajmuje się tworzeniem baz danych w chmurze. A w wolnym czasie udało mu się stworzyć własną grę komputerową.
- Coś obiło mi się o uszy - Justyna coś wspominała, gdy widzieliśmy się w wtorek - o czym jest ta gra?
- Wcielasz się w postać demona powołanego z nieba na ziemię. Za zdanie masz zniszczyć panujące zło i wprowadzić nowy ład i porządek - ze szklanki Pawła zniknęła kolejna porcja mrożonej herbaty - gra jest świetnie dopracowana. No i oferuje tryb multi player.
- To będziemy musieli kiedyś się w niej zmierzyć.
Opowieść o grze i samym Piotrze podnosiła poziom adrenaliny w ciele Pawła. Mówił coraz więcej i szybciej:
- Piotrek organizuje małe przyjęcia w związku z wydaniem tej gry. Wczoraj dostałem od niego zaproszenie - zacierając ręce stwierdził - szykuje się niezła impreza.
- Nie wątpię.
Dopijając resztę mrożonej herbaty po raz kolejny spojrzałem na otoczony promieniami słońca szczyt Golden Tower. Nie wiem, dlaczego, ale nigdy nie potrafiłem oderwać wzroku od tego widoku. Aczkolwiek myśli związane z Golden Tower i całą Golden Island zawsze miałem mieszane. Można nawet powiedzieć, że nieprzyjemne. W krótkofalówce usłyszałem głos oficera dyżurnego:
- 23/06, odbiór.
- Zgłasza się 23/06.
- Przejmiecie śledztwo w Okmianach. Podwójne zabójstwo w gospodarstwie Państwa Krzeszowskich. Jest świadek, który widział całe zdarzenie. Doktor Modrzewska podjęła już działania na miejscu. Czeka na wasze przybycie. Podaję lokalizację: ulica Nowodworska 137. Południowa część dzielnicy Okmiany.
To, że przejmujemy a nie, że dostajemy sprawę, wywołało u mnie zdziwienie. Konieczne stało się pytanie:
- Kto obecnie prowadzi sprawę?
- Zastępca komendanta Tomasz Limbowski. Doktor Modrzewska zaleciła, abyście to wy się tym zajęli.
- Dobra. Zajmiemy się tym. Bez odbioru.
W Chojnowie mieszkaliśmy od urodzenia. Dlatego z dojazdem na miejsce zbrodni nie miało być problemu. Ruch na ulicach, które przemierzaliśmy, nie ustawał ani na chwilę. Każdy gdzieś się spieszył. Pędził tylko od celu do celu. Sporo osób z żalem stwierdzało, że Chojnów stracił swój charakter w momencie, kiedy stał się ogromną metropolią. Kiedyś powolne i spokojne życie, otwartość na drugiego człowieka. Chęć pomocy innym, altruizm, wyrozumiałość. A teraz ciągły brak czasu. Stal i beton na każdym kroku. Niechęć i obojętność. Były to idealne warunki dla narodzin najgorszych i najczarniejszych charakterów. Przez nie mieliśmy ręce pełne roboty.
Słuchanie audycji pogodowej lecącej z radia nie bardzo napawało optymizmem. Pogorszenie aury przynoszące zachmurzenie i obfite opady. Wizja przyszłych dni była bardzo ponura. Na szczęście istniały osoby, które za sprawą jednego uśmiechu potrafiły to odmienić. Ta, z którą jako pierwszą spotkaliśmy się na miejscu zdarzenia, nie zaliczała się do nich.
- Nie spieszyło się wam za bardzo - kiwał przecząco głową - jak zwykle na wszystko macie czas - wskazując na siebie palcem z wyrzutem dodał - a ja przez to muszą cierpieć.
Prawa ręka komendanta. Jego zastępca i najlepszy przyjaciel. Mężczyzna niskiego wzrostu nieradzący sobie z postępującą nadwagą. O ciemnych włosach i nierównym podbródku. Miłośnik gier komputerowych. Bałaganiarz. Tak wśród znajomych postrzegany był Tomasz Limbowski. Absolwent technikum ekonomicznego, student Administracji Państwowej na PWSZ im Witelona w Legnicy. Z wydziałem zabójstw miał tyle wspólnego, co woda z ogniem. Przejęcie od niego sprawy było dla mnie niezrozumiałą rzeczą. Dlatego należało to wyjaśnić:
- Od kiedy władza brudzi sobie ręce robotą?
- Krzeszowscy to dobrzy znajomi komendanta - mówił tonem poważnym i donośnym - Damian poprosił mnie, żebym osobiście zajął się tą sprawą. Zapalisz?
Tomek wyjął z kieszeni pogiętą paczkę z tanimi papierosami. Skierował ją w moim kierunku. Wiedział, że odmówię. Ale zawsze to czynił.
- Wiesz przecież, że nie palę- rozglądając się po okolicy zapytałem- Co tu się stało?
- Paskudne morderstwo - Tomek zajrzał do notatnika i wyjaśniał - dwie ofiary. Jedenastoletnia córka i trzynastoletni syn właścicieli gospodarstwa. Dominika i Krzysztof Krzeszowscy - zamykając notatnik z zadowoleniem powiedział - Kornelia kończy robić z nimi porządek.
- Dyżurny wspominał, że ktoś widział całe zajście.
- Pracownik gospodarstwa widział mężczyznę uciekającego w kierunku pastwisk. Ruszył za nim w pościg, ale nie udało mu się go złapać.
- Potrafił opisać jego wygląd?
- Na tyle, by można było stworzyć portret pamięciowy.
Tomek zaprowadził mnie do swojego samochodu. Dość chętnie wręczył mi sporządzoną dokumentację. Było tego nad zwyczaj sporo.
- Tu masz wszystko, co udało mi się ustalić - wyrzucając niedopałek podał mi dokumenty do podpisania - podpisz jeszcze protokół. Ja muszę wracać na komendę.
- Dobra. Dzięki Tomek.
Przejrzałem odręcznie zabazgrane kartki. Dogłębniejsza analiza wymagała pomocy mojego brata. Jedynie Paweł potrafił rozszyfrować Tomka pismo. Protokół przesłuchania był dość krótki, lecz przygotowany bardzo starannie i szczegółowo. Duże nadzieje pokładałem w możliwym do stworzenia portrecie pamięciowym. Tylko, że to wymagało pewnego nakładu czasu. Na dany moment naszą wiedzę na temat morderstwa mogła poszerzyć osoba, która biegła była w aspektach sprawy pozbawionych życia. Lekarz medycyny sądowej Koronelka Modrzewska. Właściwie to Kornelia no ale cóż, każdy w pracy zyskiwał jakieś przezwisko a prekursorem w ich tworzeniu była Andżelka Bierkowska. Co do naszej pani doktor Modrzewskiej, geny poskąpiły jej trochę urody, ale za to dały 150% w inteligencji. Począwszy od gimnazjum, przez szkołę średnią, studia i staż Koronelka osiągała wysoce ponadprzeciętne wyniki w nauce przy minimalnych nakładach edukacyjnych. Komendy i zakłady medycyny sądowej z całej Polski zainteresowane były osobą i umiejętnościami Modrzewskiej, co róż oferując atrakcyjne warunki zatrudnienia. Ale Koronelka za każdym razem odmawiała, mówiąc, że za żadne skarby nie zmieni okolicy, z którą jest tak mocno związana. Ta relacja miała nie tylko wymiar emocjonalny, co fizyczny. W chwilach wolnych od zawodowych obowiązków Koronelka wyłączała telefon, do samochodu pakowała sztalugę, papier z przyborami malarskimi i ruszała w okolicę, realizując w ten sposób swój talent i pasję malarską. Modrzewska miała swoje ulubione miejsce, o którym wiedziałem tylko ja i Justyna, ponieważ pewnego dnia spotkaliśmy ją tam podczas rowerowej wycieczki. Choć Koronelka nigdy oficjalnie się do tego nie przyznała, wszyscy przypuszczali, że nie interesuje jej płeć przeciwna i woli kobiety zamiast mężczyzn. Ktoś kiedyś z komendy podobno widział, jak Koronelka zabawiała się z kobietą, ale że wspomniany świadek był po kilku głębszych, wszystko uznano za nieprawdę a także nikt nie śmiał postawić stanowczego pytania: Kornelia, czy jesteś lesbijką? Potrzeba było sporo % napojów, by zdobyć się na odwagę w taki sposób podważyć autorytet, jakim szczyciła się Modrzewska w kraju jak i w Europie. Ja nie widziałem żadnych przeszkód, by przy każdym naszym ponownym spotkaniu zagadać:
- Kolejny pracowity dzień - standardowe słowa, jakie wypowiadałem do Kornelii - ani chwili spokoju – dodałem.
- Cześć Artur - a ona zawsze zmęczonym głosem witała się i cieszyła z mojego przybycia - dobrze cię widzieć - choć dzisiaj padło coś jeszcze - wreszcie ktoś kompetentny.
Kornelia nie potrafiła ukryć zadowolenia z powodu mojego przybycia. Liczyła, że szybko ułożę wszystkie elementy w odpowiedniej kolejności i znajdę winnych. Taki też miałem zamiar.
- Co udało ci się ustalić? – to też było jedno ze standardowych pytań, padających z moich ust przy każdym nowym dochodzeniu.
- Oboje denatów otrzymało po kilkanaście strzałów z broni palnej w tył głowy i plecy. Na komendzie ustalę, które były śmiertelne.
Rozglądając się pobieżnie po podwórku stwierdziłem:
- Ślady wskazują, że uciekali przed kimś. Prowadzą od sadu tutaj.
- Świadek twierdził, że ktoś gonił te dzieci. Gdy je zastrzelił, pobiegł w kierunku lasu i tam niestety zniknął – Kornelia zaczęła pakować swoje przybory do srebrnej, stalowej walizki, oznajmiając tym samym koniec swojej pracy tutaj na miejscu zbrodni.
- Tomek o tym wspominał – zamyślony palnąłem niedorzecznym pytaniem – znasz już kaliber broni?
Kornelia zamknęła walizkę i popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, podobnie brzmiały jej słowa:
- Jak mogę znać, jak nie wyjąłem jeszcze pocisków z ciał? – wstała i pstryknęła mi palcami przed oczyma, przywracając mnie do życia - Artur, znowu bujasz w obłokach i zdajesz bezsensowne pytania – mówiąc to starała się ukryć swoje rozdrażnienie.
- Fakt. Zamyśliłem się – na zdenerwowanie Kornelii zareagowałem sztucznym uśmiechem - rozejrzymy się z Pawłem po okolicy – zagadałem z dużą dozą entuzjazmu.
- Ustalcie coś konkretnego – tym razem słowa Kornelii brzmiały o ton łagodniej.
Jeszcze raz spojrzałem na zeznanie świadka. Nie dawało mi spokoju. Coś w nim było nie tak. Świadek dokładnie i szczegółowo opisał wygląd mordercy. Wzrost, rysy twarzy a nawet kolor oczu. A przecież tylko go gonił. Nie mieli okazji spotkać się twarzą w twarz. W tej kwestii mogłem się mylić. Klucz do rozwiązania sprawy miały wnieść dalsze ustalenia. U wejścia do sadu technicy kryminalistyczni znaleźli łuskę po pocisku kaliber 5,56 mm. O dziwo tylko jedną. Kul w ciałach było przecież kilkanaście. Idąc dalej przez sad, mijając pełne młodych jabłek drzewa, natknąłem się na kolejny dowód. Chłopięca czapka musiała należeć do syna Krzeszowskich. Na metce widniało imię „Krzysiu”. Paręnaście metrów dalej leżał rozerwany sandał. Zamordowanej dziewczynie brakowało go na prawej stopie. Podążając tymi śladami dotarłem aż do końca sadu. Furtka pozwalająca wyjść poza ogrodzenie była szeroko otwarta. Za nią znajdowała się mała polana i ogromny, wielowiekowy dąb. W cieniu drzewa rozłożony był kolorowy koc a na nim kosz piknikowy, napoje, słodycze, kilka książek, okulary przeciwsłoneczne. Coś, co od razu rzucało się w oczy, to świeżo złamana gałąź zaraz obok koca. Zielone liście wyraźnie pokryte były czerwoną substancją. Dokładniejsza analiza potwierdziła przypuszczenia- zakrzepnięta krew. Gdy technicy zabezpieczyli jej próbki, rozejrzałem się po polanie. Dalsze poszukiwania nie miały szansy powodzenia. Nie było żadnych innych śladów, które mogłyby wskazać, w jakim kierunku podążyć. Tutaj niestety trop się urywał. Rozłożysty dąb, koc, złamana gałąź i zakrzepnięta krew były jak na razie ostatnimi elementami dotyczącymi sprawy. Gdy z Pawłem wróciliśmy na teren gospodarstwa, zawołała mnie Kornelia, która na nasz widok, zatrzymała swój samochód przy wyjeździe z posesji:
- Artur – na dźwięk swojego imienia podszedłem do samochodu Kornelii – zapomniałam o tym wcześniej – Kornelia podała mi zaplombowaną torebkę na dowody z pewną zawartością - znalazłam to w dłoni Dominiki, lecz nie sądzę, żeby to do niej należało – wyjaśniła i wskazując palcem na fragment przedmiotu w torebce dodała - popatrz na inicjały.
W torebce na dowody znajdowała się srebrna bransoletka. Z małym kryształkiem i wygrawerowanym napisem „Na zawsze razem A i J”. Poczułem dziwne wrażenie, że gdzieś już to widziałem. Paweł potwierdził moje przypuszczenie. Gdzie i kiedy? Jak na razie było to zagadką.
- Do zobaczenia na komendzie – Kornelia pożegnała się i odjechała posesji Krzeszowskich. Po chwili razem z Pawłem uczyniliśmy to samo.
Wracając na komendę słuchaliśmy audycji pogodowej, lecz na innym kanale. Żadnych zmian. Jutrzejszy dzień wypełniony miał być chmurami, deszczem i burzami. Trochę mijało się z rzeczywistością. Bo pogorszenie pogody zaczynało się już dziś. Słońce zaczynało znikać za szarymi chmurami a pierwsze krople deszczu uderzyły o szuby samochodu zaraz po naszym wyjeździe z Okmian. W miarę upływu czasu opady przybierały na sile a niebo stawało się coraz ciemniejsze.
Paweł zaniósł zabezpieczone dowody i próbki do laboratorium w celu zbadania ich przez zespół laborantów. Wiedziałem, że zajmie to trochę czasu. Mój brat nie wytrzymałby, gdyby nie zamienił kilka słów z którąś z laborantek. Nie czekając na jego powrót windą wjechałem na 14 piętro. Nachodziło mnie dziwne odczucie, że w budynku nie działała klimatyzacja. Tak gorąco i duszno nie było jeszcze nigdy. Idąc korytarzem, mijając kolejne gabinety, myślałem o znalezionej w Okmianach bransoletce. Po głowie kołatał się wygrawerowany napis i inicjały. To, czego szukałem, było na wyciągnięcie ręki. Pewne myśli ułożyły się we właściwej kolejności pokazując rozwiązanie zagadki. Lecz wszystko zawaliło się pod wpływem nieoczekiwanego zajścia. Od razu głowę zaprzątnęły inne myśli.
Nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wychodząc z Pawłem coś przekąsić na 100 procent zamknąłem drzwi od gabinetu. Potem złapałem za klamkę. Elektroniczny zamek na pewno był zamknięty. A teraz niespodziewanie zobaczyłem, że drzwi są uchylone. Wewnątrz gabinetu włączone jest światło. Co jakiś czas słychać dźwięk poruszanych szuflad. Były tylko dwie osoby, które miały możliwość znajdować się w gabinecie. Pierwsza z nich wciąż bajerowała młode laborantki w podziemiach komendy. W takim razie musiała to być druga osoba z listy.
Czarne, zawsze krótko ścięte włosy. Nienagannie ogolona twarz. Małe, zielone oczy skryte za wąskimi okularami z oprawkami w nowoczesnym stylu. 194 centymetry wzrostu. Oddany stróż prawa. Pozłacany Desert Eagle przy pasku. Egoista, choleryk, ignorant. Z przeszywającym spojrzeniem. Szczery aż do granic bólu. Realista. Miłośnik piłki nożnej. Szczęśliwie zakochany w miłości swojego życia. Narzeczony Joanny Różańskiej. Spostrzeżenia Aleks na temat naszych znajomych zawsze były trafne i podzielane przez każdego, o kim się mówiło. Tak samo było w przypadku komendanta Damiana Orzechowskiego. Dawnego przyjaciela a obecnie przełożonego i przeciwnika. To dzięki niemu do niektórych wspomnień zawsze wracało się z bólem, strachem i przerażeniem.
Spotkanie z Damianem w tych okolicznościach było dla mnie bardzo niezrozumiałe. Dostanie się do biura bez wiedzy jego właściciela wymagało sądowego nakazu i uczestnictwa dwóch członków Wydziału wewnętrznego. A samo otrzymanie nakazu było możliwe tylko w przypadkach złamania procedur, utrudniania śledztwa bądź wykroczeń podchodzących pod artykuły KK dokonanych przez właściciela biura. Pootwierane szafki, dokumenty rozłożone na biurku. Pełno zapisanych odręcznie kartek rozrzucanych na podłodze. Nie tak wyobrażałem sobie przeszukanie. Stoicki spokój malujący się na twarzy mojego szefa nie pozwalał na odczytanie jakichkolwiek intencji. Członkowie Wydziału wewnętrznego? Ani śladu ich obecności. Damian jak gdyby nigdy nic otworzył kolejną teczkę z aktami. Nie patrząc na mnie oschle spytał:
- Artur, jak postępy w sprawie?
Nie zwróciłem na to uwagi. Żądałem wyjaśnień. Racjonalnych wyjaśnień.
- Co ty tutaj robisz? – jak na razie ton mojego głosu był spokojny.
Damian szybko dał wyraz swoje ignorancji.
- Sprawa jest bardzo ważna. Ucierpieli w niej moi dobrzy znajomi.
Szef unikał mojego pytania jak ognia. Spokojnie wkładał kolejne teczki do szuflad. Drażniła mnie jego ignorancja. Lekko poddenerwowany nagłym ruchem zamknąłem jedną z szuflad, robiąc przy tym znaczący hałas. Wystraszonemu Damianowi dokumenty wypadły z rąk. Wtedy czując jeszcze większą złość zapytałem:
- Co ty tutaj robisz!? – powtórzone pytanie brzmiało bardziej donośnie, niż poprzednio.
Komendant ponownie zachowywał spokój. Nie przejmowała go moja złość i postawione pytanie. Oddalając się od szafki zaczął wyjaśniać:
- Macie z Pawłem cholerny bałagan w dokumentacji – zaczął wskazywać palcem na teczki rozłożone na biurku - te akta dawno powinny były trafić do archiwum. Brakuje większości raportów z ostatnich spraw. A te, które napisałeś, są źle oznaczone.
- A więc tak to się teraz załatwia?
Najwidoczniej moje słowa zaskoczyły Damiana. Wyrazem tego było zdjęcie okularów, spojrzenie na mnie i pytanie:
- Co się załatwia?
- Włamuje się do czyjegoś biura. Robi bałagan w dokumentacji i wytyka najdrobniejsze błędy – starałem się mówić spokojnie, choć gniew rósł z każdą głupią odzywką szefa - Tak według ciebie wyglądają procedury? – nie pierwszy raz poddawałem pod wątpliwość znajomość procedur przez szefa.
Damian zbliżył się do mnie jeszcze bardziej i prawie na wylot przeszywając spojrzeniem stwierdził:
- Potraktuj to jak przyjacielską radę. Zrób porządek z dokumentacją. W przeciwnym razie ja będę musiał zrobić z tobą porządek. Zrobić zgodnie z wszelkimi procedurami. Zrozumiano?
Cóż innego mogłem zrobić? Kłócić się? Przedstawiać swoje racje? Brnąć w tą burzę coraz dalej? Nie miałem argumentów, które mogłyby podjąć batalię z racjami szefa. Na jego pytanie przytaknąłem głową. Damian wychodząc z gabinetu strącił z biurka na podłogę część teczek i dodał:
- Zabójstwo z Okmian jest teraz sprawą priorytetową. Rozwiąż ją jak należy a ja zapomnę o tym małym incydencie – mówiąc to śmiał się bezczelnie, szczerzył zęby, które wybiłbym z największą przyjemnością.
Jaki to był piękny świat, w którym należało podjąć określone korki, by winny zapomniał o winach niewinnego. Ten świat nosił nazwę komendy. I dopóki Damian stał na jej czele, musieliśmy grać według jego zasad. Chwilę później w gabinecie zjawił się Paweł. Spojrzał na bałagan, później na mnie. Od razu spostrzegł konsternację i zdenerwowanie malujące się na mojej twarzy. Minął się z szefem na korytarzu. Domyślał się, o co poszło. Bez cienia zdziwienia, zajadając pasek czekolady, zapytał:
- Czy ty i Damian zawsze musicie się kłócić?
- Wiesz przecież, że on inaczej nie potrafi – zacząłem składać z powrotem do szafki powyjmowane przez szefa teczki - choćby nie wiem jak dobrze było, zawsze znajdzie dziurę w całym – stwierdziłem z żalem.
Paweł, podnosząc z podłogi rozsypane kartki, wyraził słuszną opinię:
- Najważniejsze, że ty i Aleks zawsze dobrze się dogadujecie.
Słysząc te słowa poczułem małą ulgę. Stwierdzenie mojego brata jak najbardziej było prawdziwe. Samo usłyszenie imienia Aleks pozwalało się uspokoić. Przywoływało to, co dobre, przyjemne i wspaniałe.
Zasuwając szufladę spojrzałem na Pawła. Wziąłem od niego podniesione z podłogi papiery i stwierdziłem:
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.
- Beze mnie? – Paweł śmiejąc się odpowiedział - byłbyś zarejestrowany, jako bezrobotny w Powiatowym Urzędzie Pracy w Legnicy.
- Zupełnie jak 8,8% mieszkańców naszego miasta – szczegół ten podała mi Aleks tydzień temu, kiedy tworzyła reportaż o wciąż postępującym rozwoju gospodarczym Chojnowa.
Zabójstwo z Okmian miało być teraz sprawą priorytetową. Na drugi plan musiały zejść inne rozpoczęte już dochodzenia. Nie bardzo było mi to na rękę. Nie lubiłem zostawiać bądź na później odkładać rozpoczętej już pracy. Ale takie były zasady nakreślone przed chwilą przez szefa. Należało się do nich zastosować. Inaczej moja kariera związana z chojnowskim wydziałem zabójstw była skazana na zakończenie.
Porządki w gabinecie po przejściu przez niego tornada, zwanego Damianem Orzechowskim, zajęły ponad godzinę. Według zaleceń szefa, wszystko musiało znajdować się w należytym dla siebie miejscu oraz posiadać właściwe wg regulaminów oznaczenia. Po opanowaniu skutków „tornada” i negatywnych emocji zajęliśmy się analizą materiałów zgromadzonych w Okmianach. Części garderoby i zestaw piknikowy wnosiły niewiele do całej sprawy. Większe szanse pokładałem w bransoletce i inicjałach, które wciąż niestety stanowiły nierozwiązaną zagadkę. Gdzieś w głowie kołatał się obraz dziewczyny noszącej wspomnianą biżuterię, lecz był on zbyt zamglony, by właściwie wskazać właścicielkę. No i na deser zeznanie świadka. Zapamiętać tyle elementów przy takiej sytuacji i w tak krótkim czasie? Jak dla mnie wyczyn godny pozazdroszczenia. Zeznanie napisane zostało na papierze. A papier przyjmie przecież wszystko. I to budziło we mnie największy niepokój i wątpliwości. Chcąc je rozwiać miałem tylko jedno wyjście:
- Paweł, zaczekasz na wyniki z laboratorium. Ja jadę do tego gospodarstwa – podnosząc z biurka kartkę z zapisanym zeznaniem stwierdziłem - coś jest nie tak z tym zeznaniem.
Paweł, trzymając przed oczyma jego kopię, potwierdził moje wątpliwości:
- Szczerze, to mi też coś się w nim nie podoba – obracając się na fotelu to w prawo, to w lewo, uciekając myślami w przeszłość stwierdził - nie pamiętam sprawy, w której ktoś tak szczegółowo opisał zaistniałą sytuację. No i te dwa słowa – kładąc przede mną kartkę na biurku wskazał fragmenty dwóch zdań.
- Koafiura i dyfer… dyfernecj… dyferencjacja - z trudem przeczytałem ze względu na skomplikowanie słów i sposób kreślenia liter przez Tomka – kto dzisiaj używa takie określenia? – zapytałem z ogromną dozą zdziwienia.
- Na pewno nie osoba, która składała to zeznanie –mówiąc to Paweł patrzył na mnie również ze zdziwieniem – przecież wiesz, kto – stwierdził z uśmiechem na ustach.
- Limbowski – strzeliłem, bo jako pierwsze przyszło mi to do głowy.
- Zgadza się – Paweł zaklaskał w dłonie w geście gratulacji dla mojej trafnej odpowiedzi i wyjaśnił znaczenie pierwszego ze słów– dla ścisłości, koafiura to uczesanie, fryzura.
- A to drugie? – intrygowało mnie drugie z określeń.
- Dyferen… dyferencjacja to wyróżnianie się szczegółów z całości. Raczej nie spodziewałbym się takich kwiecistych słów z ust osoby, która skończyła tylko 3 klasy podstawówki – mówiąc to Paweł miał na myśli mężczyznę, który złożył Tomkowi zeznanie – wzrost, kolory poszczególnych części ubrań, napisy na koszuli, kolor włosów i oczu, kształt klamry od paska, dyferencjacja długości nosa, jak można dostrzec tyle szczegółów u osoby, która jest zwrócona do nas plecami? – Paweł zadawał sobie te same pytania, co ja –myślisz o tym samy, co ja?
- Sfabrykowane zeznanie – stwierdziłem z ożywieniem, lecz po chwili już na spokojnie dodałem – to niedorzeczne. Po co Limbowski miałby kierować sprawę na inne tory?
- Jeżeli Tomek w jakikolwiek sposób jest powiązany z tą sprawą, to tylko po to, by dać rzeczywistemu sprawcy dodatkowy czas na ucieczkę – słowa Pawła brzmiały tak, jakby naprawdę oskarżał Limbowskiego o współpracę z mordercą z Okmian.
- To poważne oskarżenie, ale możemy też się mylić – biorąc kluczyki z szafki dodałem - dlatego wolę się upewnić, czy masz rację.
- W obecnej sytuacji, gdy szef depcze Ci po piętach, oskarżenie jego zastępcy o współudział w morderstwie może zostać odebrane, jako Twój sukces albo, jako atak na legalnie wybraną władzę.
- Dlatego wolałbym, żebyś się mylił w swoich osądach – stojąc już w drzwiach poprosiłem Pawła - jak tylko Karolina albo Andżelika ustalą coś nowego, od razu daj mi znać.
Szedłem już pustym korytarzem, gdy usłyszałem słowa mojego brata, wybiegającego za mną z gabinetu:
- Artur, zaczekaj chwilę – Paweł wziął głęboki oddech i mówił - przypomniałem sobie, że któraś z dziewczyn w gimnazjum miała bransoletkę z tymi inicjałami. Z twojej albo mojej klasy.
Analizując słowa brata, szukając w głowie odpowiednich obrazów we wspomnieniach z czasów gimnazjum, po chwili stwierdziłem:
- To bardzo prawdopodobne. Widzimy się za godzinę.
Od porannego zabójstwa w Okmianach minęło 8 godzin. Od naszego powrotu z miejsca zdarzenia zaledwie dwie godziny. Tak niewiele czasu a już trzeba było znów tam jechać. Po wyjaśnienia i, jak się okazało na miejscu, po coś więcej.
Spokojnie. Za spokojnie jak na tą porę dnia. Wcześniejszy ruch, hałas pracujących maszyn, rozmawiających pracowników, ryczących zwierząt. Teraz to wszystko nagle ucichło. Pomyślałem, że to z powodu ostatnich wydarzeń. Rodzice, w rozpaczy po stracie dzieci, opuścili gospodarstwo. Są teraz pewnie pod opieką rodziny, bliskich, dobrych znajomych. Pracownicy zaś, po wykonaniu codziennych obowiązków, rozjechali się do swoich domów. Tak przynajmniej wyglądało to w pierwszej stworzonej przez wyobraźnię wersji. Ale zbyt wiele rzeczywistych elementów nie pasowało do niej. W samochodzie stojącym przed wejściu do domu Krzeszowskich pracował silnik. W okolicy auta nie widać było żywej duszy. Obchodząc samochód dookoła spostrzegłem najpierw robocze obuwie, później zachlapane błotem spodnie. Wreszcie moim oczom ukazało się zmoczone przez deszcz ciało mężczyzny. Był jednym z pracowników gospodarstwa. Leżał twarzą do ziemi a na plecach wyraźnie prezentowały się zakrwawione dziury w flanelowej koszuli. Sceny kolejnego aktu koszmaru swój ciąg dalszy miały we wnętrzu domu Krzeszowskich, do którego drzwi szeroko były otwarte. Martwego Krzeszowskiego znalazłem leżącego na posadzce w kuchni w kałuży krwi. Również z ranami postrzałowymi pleców i głowy. Z odkręconego kranu leciała woda. Obok zlewu na posadzce leżały kawałki rozbitej szklanki. Drzwiczki do szafki, w której trzymane były lekarstwa, były szeroko otwarte. Ściekająca po stopniach schodów krew prowadziła w kierunku następnego makabrycznego odkrycia. Na piętrze, w samym wejściu do sypialni, leżała martwa żona Krzeszowskiego. Z identycznymi ranami postrzałowymi. Z identycznymi strachem i rozpaczą w oczach.
O zdarzeniu powiadomiłem oficera dyżurnego. Dwadzieścia minut później na miejscu zdarzenia była już Kornelia, mój brat oraz zespół techników kryminalistycznych. Każdy z przybyłych zajął się wykonywaniem swoich obowiązków na miejscu zbrodni. Makabryczny obraz całego zdarzenia dopełniły jeszcze 3 ciała znalezione w budynkach gospodarskich. Wśród ofiar znalazła się również osoba, dla której tu przyjechałem. Na nią natknąłem się przy gotowym do jazdy samochodzie. W sprawie nic się nie wyjaśniło. Natomiast zrodziły się nowe pytania i jeszcze większe zagadki.
Kornelia miała ręce pełne roboty. Dwie ofiary przed południem a teraz kolejne sześć. Nie wiem, jak ona sobie z tym wszystkim radziła. Przez 12 lat, które przepracowała, jako lekarz medycyny sądowej, nigdy jeszcze nie spotkała się z tak dużym ogromem tragedii. Mimo koniecznych sekcji 8 denatów i masy papierkowej roboty wciąż mocno się trzymała i próbowała pchnąć sprawę do przodu. Podczas sporządzania dokumentacji znalazła czas, by przekazać mi swoje ustalenia z sekcji zwłok ofiar sprzed południa:
- Jeszcze dobrze nie skończyłam jednej sekcji a tu już następne – Kornelia ciężko westchnęła i przedstawiła kilka szczegółów - śmiertelne okazały się być strzały w głowę, a nie jak przypuszczałam na początku, w klatkę piersiową. Wyjęte pociski przekazałam Andżelice. Po powrocie powinniście mieć wyniki.
- Coś szczególnego zwróciło twoją uwagę? – to było kolejne standardowe pytanie, towarzyszące każdemu nowemu dochodzeniu.
- Poza tą bransoletką to nic – Kornelia, co rzadko to się jej zdarzało, zawahała się i stwierdziła – ale naboje, które wyjęłam z ciał, pierwszy raz takie widziałam.
- Niestandardowa amunicja? To by znacznie ułatwiło sprawę.
- Coś w tym stylu – w głosie Kornelii wciąż dało wyczuć się brak pewności siebie - zazwyczaj standardowa amunicja po wyjęciu z ciała jest bardziej zniekształcona, przybiera nieregularne kształty, traci na masie, w wielu przypadkach rozpada się na kawałki – poważnie wypowiadane brzmiało to jak zajęcia teoretyczne z balistyki.
Paweł, przysłuchujący się od pewnego czasu wykładowi Kornelii, słusznie stwierdził:
- Zobaczymy, co powie na to Andżelika. Na balistyce podobno zjadła swoje zęby.
Przez twarz Kornelii przebiegł mały uśmiech, dość trudny do wywołania w tak tragicznej sytuacji. Ale czego się dziwić, skoro 4 sztuczne zęby w szczęce Andżeliki, wstawione po nieszczęśliwym wypadku na nartach, były nieraz przedmiotem nieprzyzwoitych żartów. Mi raczej nie było do śmiechu, bo sam nosiłem doklejoną połówkę lewej jedynki, także następstwo nieszczęśliwego wypadku, ale w szkole a nie na stoku.
Kornelia, po raz kolejny spakowawszy swoje rzeczy do auta, stwierdziła:
- Moja rola tutaj się skończyła. Wracam na komendę dokończyć dokumentację z poprzednich sekcji. Jak ustalę coś szczególnego, standardowo, będziesz wiedział o tym pierwszy.
- Dzięki Kornelia. Jesteśmy w kontakcie.
Działania techników kryminalistyki na miejscu zbrodni nie wniosły nic nowego do sprawy. W domu nie znaleziono żadnych odcisków palców ani żadnych śladów biologicznych poza tymi należącymi do domowników. Brakowało także łusek po wystrzelonych nabojach. Sprawca był na tyle zdeterminowany, że wychodząc pościerał za sobą mokre plamy od butów. Motyw rabunkowy od razu został przez nas odrzucony, gdyż z domu nic nie zniknęło. Telewizor, telefony komórkowe, zegarki, kosztowności, biżuteria, wymienione rzeczy były na swoich miejscach. Potwierdziła to siostra Marii, która na moją prośbę pojawiła się na miejscu zdarzenia.
Zdobyte od naocznego świadka około południa zeznanie dotyczące poprzedniego morderstwa, jak stwierdziliśmy z Pawłem, było dość obszerne i szczegółowe. Teraz, po śmierci tej osoby, jej zeznanie na zawsze przybrało oznaki wątpliwego. Nie mieliśmy już możliwości ustalić, czy słowa są prawdą, czy celowym wymysłem. Bo nie mieliśmy już możliwości weryfikacji autentyczności stworzonego opisu sprawcy. Mimo to byliśmy w posiadaniu jakiegoś portretu pamięciowego. Wiedząc o tym, zabójca zabezpieczył się na wypadek ewentualnego aresztowania i rozpoznania przy okazaniu. Polisą stało się pozbycie się świadka oraz dowodów.
- Zabójstwo doskonałe? – Paweł zadał mi to pytanie, gdy wsiadaliśmy do samochodu.
- Raczej nie w tym wypadku – odpowiedziałem odpalając silnik.
- Wypadku? Chyba chodziło ci o przypadek – Paweł raczej spodziewał się swojego słowa, gdyż wstrzymał się z zapianiem pasa, jakby rażony piorunem.
- Wypadek, przypadek, przypadek, wypadek – kilkakrotnie powtórzyłem oba słowa w myślach – dwa morderstwa tego samego dnia w tym samym miejscu to o jedno za dużo na wypadek…
- I o kilka elementów za dużo, jak na przypadek – Paweł praktycznie wyjął mi te słowa z ust podczas zapinania pasa.
- Od zeznania począwszy – stwierdziłem bez ogródek.
Zanim ruszyliśmy, z tylnego siedzenia wziąłem kartkę otrzymaną przed kilkoma godzinami od Tomka z rzekomym zeznaniem świadka. Po raz kolejny prześledziłem wszystkie słowa wzrokiem, w szczególności te, które budziły największe wątpliwości. Nasze szanse, odnośnie posiadania rzetelnego zeznania, wynosiły 50 na 50. Z jednej strony niemożliwe było ponowne przesłuchanie świadka, z drugiej zaś irracjonalne wydawało się poddawanie Limbowskiego testom na prawdomówność w zakresie przygotowanego zeznania. Nawet, jeżeli papier, który trzymałem w ręce, był celowo skażony defektem nierzetelności, musieliśmy wykorzystać go w jakikolwiek sposób, by nikt nie zarzucił nam bezczynności i opieszałości w szukaniu mordercy dobrych znajomych komendanta. Wręczając zeznanie Pawłowi poinstruowałem go słowami:
- Przekaż to rysownikowi, niech sporządzi portret pamięciowy.
- Ale przecież mówiłeś, że… - mój brat pewnie miał na myśli nasze niedawne przypuszczenia.
- Nie mamy na to dowodów – wyraziłem się dość jasno – musimy przyjąć, że zeznanie jest rzetelne – dodałem, choć słowa grzęzły mi w gardle, gdyż brakowało mi pewności, że na pewno nie mijam się z prawdą.
- Miejmy nadzieję, że myliliśmy się w naszych osądach – stwierdził mój brat, lekko jeszcze wzburzony po mojej nagłej zmianie zdania.
- Za to osoba, do której zaraz pójdę, nigdy się nie myli.
- Andżelika Bierkowska – w słowach Pawła zabrzmiało to ani nie jak pytanie, ani też nie jak stwierdzenie.
- Nie, Święty Mikołaj – zażartowałem w odpowiedzi na niezrozumiałe zachowanie brata.
- Nigdy nie przepadałem za Twoimi żartami – Paweł, mówiąc to, patrzył na mnie z przymrużeniem oka.
- Ani ja za Twoimi – skwitowałem i ruszyłem spod domu Krzeszowskich, by po chwili wyjechać na główną drogę.
W strugach rzęsistego deszczu, w ślimaczym tempie, nie raz stając w niekończących się korkach, wreszcie wróciliśmy na komendę. Na zegarach dochodziła 18:10. Większość funkcjonariuszy skończyła na dzisiaj służbę i wracała do swoich domów, gdzie czekały na nich rodziny, dzieci, kochanki, znajomi. Cała komenda, jak zwykle na piątek przystało, nieuniknienie robiła się pusta. Nieświadomi pewnych zdarzeń, do których doszło na komendzie podczas naszej wizyty u Krzeszowskich, po wejściu do budynku działaliśmy według planu ustalonego jeszcze w czasie jazdy samochodem. Paweł zaniósł przygotowaną dokumentację do naszego gabinetu oraz zeznanie świadka do rysownika, celem przygotowania portretu pamięciowego. Ja natomiast udałem się do laboratorium. Szefowa laboratorium, specjalistka od broni palnej i śladów biologicznych, 35- letnia Andżelika Bierkowska każdego dnia miała ręce pełne roboty. Ale na komendzie nikt nic nie mówił o rękach Bierkowskiej, ponieważ to nie one przyprawiały wszystkich mężczyzn o zawrót głowy. Czyniły to zaś nogi Andżeliki, nad wyraz długie, proste i nad wyraz zgrabne. Od poniedziałku do piątku skryte pod białymi spodniami uspokajały nastroje. Lecz gdy przychodził weekend lub impreza firmowa a Andżelika włożyła krótką, czerwoną sukienkę i wysokie, równie czerwone szpilki, niejedna żona podchodziła do baru strzelić sobie coś mocniejszego, będąc zniesmaczona zachowaniem swojego męża, zapatrzonego w niebiańskie wdzięki najwyższej i najseksowniejszej funkcjonariuszki w chojnowskiej komendzie. Każdy mógł jedynie patrzyć na urok Bierkowskiej i, co najwyżej, tworzyć mniej lub bardziej przyzwoite fantazje związane z jej osobą i poszczególnymi częściami ciała, począwszy od nóg. Andżelika od 15 lat była mężatką z trójką dzieci, z których najmłodsza córka w ten weekend miała być ochrzczona. Szefowa laboratorium nie miała jakichś wyjątkowych zainteresowań. To, co lubiła robić, to słuchać muzyki i poszerzać swoją wiedzę z zakresu balistyki, bo na bardziej wyszukane rozrywki zawsze brakowało jej czasu. Czy to przez dzieci, czy przez zajmowanie się domem lub pracę, Andżelika zawsze miała nad wyraz napięty grafik. I nie tylko grafik, jak to kiedyś powiedziała Aleks.
Codzienny natłok prac tworzył się za sprawą każdego funkcjonariusza, który przynosił Andżelice próbki do zbadania. Mając pod sobą zespół najlepszych fachowców Bierkowska potrafiła pchnąć w odpowiednim kierunku każdą sprawę. Liczyłem, że i w przypadku dochodzenia z Okmian będzie podobnie. Andżelka wkładała akurat fartuch na wieszak, gdy odwiedziłem ją w jej małym gabinecie, którego wymiary ani trochę nie kooperowały ze wzrostem Bierkowskiej. Na małej szafce w rogu, która nie spełniała warunków potrzebnych Andżelice do utrzymania porządku w dokumentacji, bezwładnie leżało kilka teczek z dokumentami. Na wierzchu była ta z dzisiejszą datą i oznaczeniem AD/PD/034.
- Przychodzisz w samą porę Artur – Andżelika próbowała się uśmiechnąć na powitanie, lecz zmęczenie na to nie pozwoliło.
- Cześć Andżelka – tylko ja w ten sposób mogłem tak się do niej zwracać - co masz dla mnie? – kolejne standardowe pytanie, które zawsze zionęło ogromną ciekawością.
Andżelka wręczyła mi teczka, która wcześniej zwróciła moją uwagę. Zawarte w niej były wyniki badań próbek krwi, które zostały zabezpieczone pod rozłożystym dębem oraz informacje na temat broni użytej na miejscu zbrodni. Wyniki miały dać duży postęp w sprawie. Ale nie wnosiły praktycznie nic. Bo w teczce była jedynie jedna kartka i to zapisana jedynie w połowie, na dodatek odręcznie. Spodziewałem się dużo więcej. Ze zdziwieniem zapytałem:
- Tylko tyle na temat tej krwi?
Andżelika poprawiła fartuch, który niespodziewanie zsunął się z wieszaka i będąc odwrócona do mnie plecami mówiła:
- Z tą krwią jest bardzo ciekawa sprawa Artur. Podczas badania mój zespół natrafił na zmodyfikowane białka i wirusy, które na pewno nie dostały się do krwi przypadkiem – fartuch znalazł się na miejscu a Andżelika zwrócona już do mnie twarzą oznajmiła – niezaprzeczalnie musiały zostać dodane celowo.
- Co to dokładnie jest?
Bierkowska wyłączyłam monitor od swojego komputera i oznajmiła:
- Bez dostępu do systemu jest to dla mnie tajemnicą.
- Nie zleciłaś dodatkowych badań? – strzeliłem, tak jakbym nie zrozumiał przekazu Andżeliki
- Chciałam, ale mamy awarię – Andżelika wyjęła z torebki kluczyki od samochodu i, jakby oświecona, stwierdziła - no tak, Ty nic nie wiesz.
- O czym nie wiem? – tajemniczość Bierkowskiej intrygowała mnie coraz bardziej.
- Pół godziny temu piorun uderzył w budynek i uszkodził główny serwer. Padł cały system teleinformatyczny. Straciliśmy dostęp do baz danych, kont użytkowników oraz archiwum. Ekipa remontowa pracuje nad usunięciem awarii. Dopóki się z tym nie upora, mam związane ręce – na znak bezradności Andżelka włożyła ręce do kieszeni spodni i wzruszyła ramionami tak, jakby awaria nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
Była jednak rzecz, która nie wymagała dostępu do systemu komputerowego. Dopytałem o nią:
- A naboje, które otrzymałaś od Karoliny?
- 5,56 NATO – Andżelka palcem wskazała na plakat zawieszony na ścianie, prezentujący różne rodzaje amunicji; podeszliśmy do plakatu a Bierkowska kontynuowała - same pociski to nic wyjątkowego. Ale stop, z którego zostały wykonane oraz właściwości, które dzięki temu zyskały, to mnie zaintrygowało, bo w żadnych bazach danych nie mogę znaleźć czegoś podobnego.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Albo ułatwi to wam znalezienie sprawcy, albo staniecie w martwym punkcie, w zależności od tego, co jutro ustalę – Andżelika wzięła swoją torebkę i idąc w kierunku drzwi opowiadała - dzisiaj byłam w połowie badań, gdy nastąpiła ta awaria. Wszystkie wyniki przepadły. Dopiero jutro, jak zacznę od nowa, powiem ci coś więcej – dodała, jakby chcąc dać mi światełko nadziei w ciemnym tunelu bezradności wobec zawodności techniki.
Oboje opuściliśmy mały gabinet. Andżelika, przekręcając klucz w zamku, jakby w geście wyjaśnień, oznajmiła:
- W związku z awarią Damian o 17:15 wysłał wszystkich do domu – uśmiechając się mimo zmęczenia zażartowała - sama się dziwię, co ja tutaj robię o tej porze, nadgodziny to nie w moim stylu.
Andżelika, idąc korytarzem w moim towarzystwie, o czymś sobie nagle przypomniała:
- Niedziela. Godzina 12:00. Chrzest mojej córeczki. Będziesz na nim? – jej pytanie zabrzmiało tak, jakbym był najważniejszym gościem.
- Jak najbardziej – szczerze odparłem i powoli rozstając się z Andżelką, oznajmiłem - powiem Pawłowi, żeby wziął nasze rzeczy z gabinetu i też jedziemy do domu.
- Nie wiem, czy mu się to uda – Andżelka stwierdziła z dużą dozą zwątpienia i wyjaśniła - padł przecież cały system. Nie działają żadne elektroniczne karty dostępu. Strata czasu.
Parę chwil wcześniej okazało się, że Andżelika nie myliła się w swoich teoriach. Paweł nie dostał się do naszego gabinetu, bo elektroniczny zamek rzeczywiście nie zareagował na przykładaną do niego kartę. Nie spotkał także rysownika, który około godzinę temu opuścił budynek komendy. Paweł, zniesmaczony i w pewnym stopniu zdenerwowany, schodząc po schodach na dół, na parterze spotkał mnie i rozbawioną dobrym żartem Andżelikę. Zdezorientowany zapytał:
- Zamek nie reaguje na moją kartę. Windy nie działają. Nigdzie nikogo nie ma. Czy ktoś może mi powiedzieć, co tu jest grane?
Przystąpiłem do wyjaśnień:
- Burza uszkodziła coś w serwerowni. Padł cały system teleinformatyczny. Dlatego nic nie działa – stwierdziłem i udając, że jest mi przykro, dodałem - gdybym wcześniej wiedział, nie wysłałbym cię na to 14 piętro i nie zmuszał do tego nieziemskiego wysiłku.
Andżelka, na dźwięk moich słów, po raz kolejny ułożyła swoje drobne usta w uśmiech. Wiedziała, jak wielkim sarkazmem zioną moje troski o młodszego brata. Paweł również zaśmiał się i podsumował:
- No tak. Młodszy ma zawsze pod górkę.
Słowa te jeszcze bardziej rozbawiły Andżelikę, która, poprawiając płaszcz pożegnała się z nami jak jeszcze nigdy dotąd:
- To widzimy się jutro Arturo – ta niezwykłość dotyczyła mojego imienia - na razie Paweł – w przypadku mojego brata było to już standardowe pożegnanie.
Potem szybkim krokiem zbiegła do podziemnego garażu. Tam czekało na nią jej czerwone BMW X6, którym udała się do domu.
- Arturo Dembowskonini, obawiam się, że do Włocha trochę Panu brakuje – Paweł stwierdził, jakby chcąc się odgryźć za moje niedawno udawane troski.
- Szkoda, że dzisiaj nie miała na sobie tych czerwonych szpilek, w których tańczyła ze mną na imieninach komendanta – odparłem, udając, że nie słyszałem wypowiedzi brata, jednocześnie odnajdując we wspomnieniach obraz Andżelki poruszającej się ze mną w rytm muzyki.
- Gdybyś widział wtedy twarz Justyny. Była, jakby to powiedzieć…
- Justyna towarzyszyła mi wtedy podczas tych imienin i nie miała złości wymalowanej na twarzy, bo zgodziła się na ten taniec – odparłem wbrew niedokończonej teorii Pawła.
- Ciekawe, czy Aleks z podobnym entuzjazmem przyjęłaby… – mój brat budował kolejną mało prawdopodobną hipotezę.
- Jeszcze jedno słowo i wracasz taksówką – stwierdziłem, ukrócając w ten sposób roztaczaną falę hipotetycznych zdarzeń i reakcji.
- Coś taki nerwowy? – Paweł zapytał i wykrzywił się w geście zniesmaczenia - jedźmy lepiej do domu, umieram z głodu – dodał.
Prawie, jako ostatni, opuściliśmy z Pawłem budynek komendy. Zostali w nim wyłącznie Damian, Tomek, główny informatyk oraz wezwani przez nich członkowie ekipy naprawczej. Funkcjonariusze, którzy tego dnia mieli jeszcze coś do zrobienia a nie ograniczała tego awaria, zmuszeni byli pracować jak za starych czasów, czyli bez komputerów, prowadząc dokumentację wyłącznie na papierze, pisząc wszystko odręcznie.
Pod wieczór, około 19:30 deszcz na moment ustał. Długie promienie słońca skłaniającego się ku horyzontowi przebijały się spod ołowianych chmur. Z polepszeniem pogody odechciało mi się porządków na strychu. Po zalaniu pompy, która chroniła nieszczelną piwnicę przed zalaniem, założyłem dla wygody świeżo wyprany strój kolarski oraz dla bezpieczeństwa kask na głowę i wybrałem się na małą rowerową wycieczkę po okolicy. Wykorzystując chwilowe polepszenie aury chciałem zażyć odrobinę spokoju i wolności od trosk codzienności. Choć na moment zapomnieć o pracy i o nierozwiązanej sprawie. Nie było to jednak takie łatwe. W obu zabójstwach z Okmian było zbyt wiele niestandardowych elementów, począwszy od nabojów na zeznaniu skończywszy. Pozostawiona, wbrew dobrym chęciom, niemożliwa do rozwiązania w tym momencie zagadka męczyła jak choroba, o której człowiek nic nie wiedział. Z której żadnym znanym sposobem nie mógł się wyleczyć.
Stojąc przy barierce nad Skorą, niedaleko południowego wjazdu na Golden Island, przyglądałem się przedmiotom płynącym z nurtem rzeki, porwanym z brzegów po obfitych opadach. Były to głównie kawałki gałęzi, plastikowe butelki a i trafiły się nawet biała wanna oraz wózek zakupowy z jednego ze znanych supermarketów. W piątkowy wieczór liczba ludzi przewijających się chodnikami i ulicami malała z każdą minutą. Dla większości pracowników chojnowskich firm i instytucji nadchodził weekend, czyli czas odpoczynku i zabawy po wyczerpujących 5 dniach zawodowych obowiązków. Kto tylko mógł, na sobotę i niedzielę opuszczał labirynty betonu i szkła chojnowskich ulic, by złapać trochę świeżego powietrza i poobcować z naturą nad jednym z wielu stawów i jezior w okolicy. Sami z resztą z Aleks za dwa tygodnie wybieraliśmy się do Boszkowa, gdzie 7 dni później miałem zamiar zabrać Justynę. Myśląc właśnie o osobie Justyny usłyszałem dobiegające zza moich pleców kobiece słowa:
- Bywasz tu nad wyraz często Artur.
Już nie raz spotykałem się tutaj z tą osobą. Zazwyczaj jednak o znacznie wcześniejszej porze. Puszczając barierkę i odwracając się w stronę rozmówczyni przywitałem się:
- Cześć Justyna - uściskaliśmy się na powitanie i daliśmy sobie po całusie - miło cię widzieć – powiedzieliśmy prawie jednocześnie.
Justynę Cieplik poznałem na zajęciach z wychowania fizycznego w technikum w dość ciekawych okolicznościach. Piłka do siatkówki odbita od jej dłoni o mały włos nie urwała mi głowy. Przytaczając słowa Aleks: 168 centymetrów wzrostu, miedziany kolor włosów, piwny kolor oczu. Lekki uśmiech. Altruistka. Wielbicielka fotografii. Tylko tyle, bo Aleks niechętnie wypowiadała się na temat Justyny. Miała do tego swoje powody. Osobiście Justynę uważałem, w przeciwieństwie do mnie, za realistkę. Nigdy nie bujała w obłokach. A każdą porażkę obracała w impuls pobudzający do większego wysiłku w przyszłości. Po to, by znów nie przegrać. Prawdziwa przyjaciółka. Świetna tancerka. Można wymieniać w nieskończoność.
- Nad wyraz pracowity dzień, jak widzę – stwierdziłem, bo nigdy dotąd nie spotkałem się z sytuacją, by po godzinie 20 Justyna wciąż była jeszcze w służbowym ubraniu na terenie Golden Island.
- Inwentaryzacja okresowa - Justyna szybko wyjaśniła powód swojej dysproporcji w czasie pracy.
- Jak nadgarstek? – zapytałem, przypominając sobie nasze niedawne spotkanie w przyszkolnej sali gimnastycznej.
- Powoli przestaje boleć – Justyna po raz kolejny szybko udzieliła odpowiedzi - od poniedziałku wznawiam treningi – dodała z ogromną dozą ekscytacji.
Justyna bardzo kochała piłkę siatkową. Ze znajomymi często rozgrywała mecze w sali gimnastycznej w jej dzielnicy. Parę dni temu, gdy kibicowałem Justynie na jednym z takich meczów, ta niefortunnie potknęła się i doznała urazu nadgarstka. Teraz, wiedząc, kiedy i gdzie odbędzie się kolejne towarzyskie spotkanie między drużyna Justyny a innym zespołem, złożyłem pewną obietnicę:
- Wpadnę zobaczyć jak ci idzie – nagle naszła mnie pewna myśl, zapytałem Justynę - nie myślałaś o zawodowstwie? Tyle lat treningów, rozegranych meczy. Jesteś w tym naprawdę dobra.
- Daj spokój Artur – Justyna machnęła ręką, podkreślając swoją awersję do przejścia na zawodowstwo i mówiła dalej - to tylko pasja, dzięki której nie nudzę się. Nie zależy mi na sławie i pieniądzach. Chcę po prostu dobrze się bawić.
- Skoro tak uważasz – stwierdziłem w geście rezygnacji.
- A ty? – Justyna popatrzyła najpierw na mnie, później na rower i zapytała - czemu nie zostaniesz zawodowym kolarzem? Tyle kilometrów, co masz już w nogach. Forma, jaką wyrobiłeś – wyjaśniała i na koniec zażartowała w formie pretensji - nigdy nie mogę za tobą nadążyć, gdy gdzieś jedziemy.
- Bo w przeciwieństwie do Ciebie więcej jeżdżę, niż zjadam ciastek.
- Jak mam ich nie jeść, jak dostaję je od Ciebie po każdym meczu –Justyna stwierdziła i czy to w żartach, czy na poważnie, zapytała – to, kiedy zakładasz żółtą koszulkę lidera?
- Jak na razie nie mogę porzucić pracy w komendzie – swoją odpowiedzią dałem do zrozumienia, że pytanie wziąłem na poważnie -mam ku temu swoje powody – krótko wyjaśniłem.
- Wiem, wyjaśniałeś mi to wiele razy – wyraz twarzy Justyny wyraźnie spochmurniał.
Podszedłem do Justyny, delikatnie ją objąłem, spojrzałem w jej małe, piwne oczy, by po chwili na twarzy mojej przyjaciółki ujrzeć pierwsze oznaki powrotu do poprzedniego, dobrego humoru. Justyna, kładąc swoją głowę na moje piersi, zapytała niepewnie:
- Artur, kiedy w końcu odważysz się wejść na Golden Island?
Golden Island była kompleksem budynków handlowo- użytkowych, odbudowanych i rozbudowanych po 2018 roku, kiedy to potężna burza spustoszyła znaczną część Dolnego Śląska. Złota wyspa zlokalizowana była w samym centrum Chojnowa na sztucznie stworzonej wyspie, powstałej poprzez rozdzielenie rzeki Skory na dwie odnogi, powracające do jednego nurtu zaraz za wyspą. Na kompleks składały między innymi się 3 hotele, galeria handlowa, kino i stacja meteorologiczna.
Justyna dobrze wiedziała, że pytanie, które nie po raz pierwszy zadawała, przywoływało u mnie nieprzyjemne wspomnienia, dlatego w jej głosie dało się wyczuć ostrożność i niepewność. Odpowiedziałem jakby od niechcenia:
- Kiedyś przyjdzie na to czas – puściłem Justynę z uścisku i ponownie podszedłem do barierki przy rzece.
Justyna stojąc za mną, wręcz ze zdenerwowaniem oznajmiła:
- O przeszłości nie zapomnisz. Ale pomyśl o tym, co jest teraz.
Potem, już na spokojnie, podeszła do mnie i delikatnie złapała za dłoń. Swoim zachowaniem dawała do zrozumienia, że chce przeprowadzić mnie przez najczarniejsze głębie moich wspomnieć i zaprowadzić do miejsca, które zostało odrzucone przez te wspomnienia, jako coś złego, strasznego i nieprzyjemnego. Posłałem Justynie mały komplement:
- Potrafisz czytać ludziom w myślach moja droga.
Oprócz Aleks i mojego brata, jeszcze Justyna wiedziała, czego tak naprawdę chcę? Czego potrzebuję? Prawdziwa przyjaciółka, która znała mnie lepiej niż ja sam. Podążając chodnikiem za Justyną wzdłuż rzeki, trzymając jej dłoń w moje dłoni czułem, że w końcu nastąpiła ta chwila. Odważę się przemóc strach i od czasu burzy stulecia odwiedzę Golden Island. Zrobię to, przed czym powstrzymywałem się przez 12 lat.
Na Golden Island można było dostać się poprzez dwa mosty, przechodzące nad północną i południową odnogą Skory. Z Justyną zatrzymaliśmy się przed wejściem na most po południowej stronie miasta. Między nami a wyspą pozostało jakieś 150 metrów. Dokładnie 147. Tyle widniało na projekcie, który pokazał mi znajomy architekt w trakcie odbudowy Golden Island. Odległość wyznaczana przez najgorsze wspomnienia była nieporównywalnie większa. Rosła z każdym dniem. Z każdą nieudaną próbą zapomnienia o nich. Justyna stojąc na pierwszej płycie chodnikowej leżącej już na powierzchni mostu, wciąż trzymając mnie za dłoń, patrząc to w moim kierunku, to na rozjaśnioną ostatnimi promieniami słońca Golden Tower, zastanawiała się nad następnym krokiem. Znając już dłuższy czas Justynę wiedziałem, co zrobi. Miałem pewność, że nie pociągnie mnie dalej. Bynajmniej nie w tym momencie. Ponownie wpadając w moje objęcia Justyna stwierdziła:
- Nic na siłę Artur. Przyjdzie czas, że się z tym zmierzysz.
- Potrafisz zmieniać moje życie – pocałowałem Justynę na znak podziękowania za troskę i stwierdziłem - czasami bardziej niż Aleks – po czym ponownie swoimi drżącymi ustami dotknąłem gorących ust Justyny.
Wciąż stojąc przy wejściu na most Justyna delikatnie puściła moją dłoń, po czym zaczęła wyswobadzać się z objęć mojego cała. Czułem, że robi to dość niechętnie. Ale niespodziewane spojrzenie na zegarek wyjaśniło, że gdzieś musiała się śpieszyć. Chyba jak każdy w tym mieście. Justyna na pożegnanie pocałowała mnie w policzek powiedziała:
- Dziękuję Artur.
- Za co? – zapytałem.
- Za to, jaki dla mnie jesteś –odparła Justyna i biegiem ruszyła w kierunku swojego auta, które zaparkowane było po drugiej stronie drogi na opustoszałym parkingu przed bankiem BZWBK.
W pewnym momencie, będąc już na chodniku po drugiej stronie drogi, Justyna zatrzymała się, jakby sobie o czymś przypomniała. Lecz był inny powód, dla którego przestała stawiać kolejne kroki. Na pewno usłyszała klakson samochodu, który trąbił na mnie, gdy niespodziewanie wszedłem na ulicę, by jeszcze raz porwać Justynę w swoje objęcia i pocałować tak, jak jeszcze nigdy tego nie robiłem. Zanim Cieplikowa zdążyła się odwrócić, była już w moich ramionach, lekko pochylona do tyłu odwzajemniła mój pocałunek, który złożyłem na jej gorących ustach. Nigdy dotąd nie zdarzyło się nam, by zachowywać się tak spontanicznie i na swój sposób bezwstydnie, okazując w tak bezpośredni sposób łączące nad uczucia na oczach zwykłych przechodniów i kierowców. Możliwe, że historia moich i Justyny relacji wciąż byłaby pisana złotymi literami i ciężko byłoby natrafić na fragment, który najbardziej zagorzali krytycy sugerowaliby ocenzurować, lecz wtedy, przy wjeździe na Golden Island głos wewnętrzny podpowiedział mi, bym zrobił coś więcej, niż tylko standardowo wypowiadane „do zobaczenia kiedyś”, bo nie wiadomo, czy to kiedyś jeszcze nastąpi. Ktoś mógłby pomyśleć, że całowałem Justynę tak, jakby był to ostatni pocałunek w naszym życiu, stąd wkładanie w niego takiego zaangażowania i okoliczności. Gdy w końcu zabrakło nam tchu, pomogłem Justynie odzyskać równowagę i tą samą ulicą, po raz kolejny narażając się na potrącenie, powróciłem nad rzekę do mojej kolarzówki. Zanim oboje odjechaliśmy w kierunku swoich domów, jeszcze raz usłyszałem dobiegające przez ruchliwą ulicę do moich uszu słowa Justyny:
- W poniedziałek o 19:00. Nie zapomnisz?
- Przecież nigdy nie zapomniałem-odpowiedziałem, wręcz krzycząc, by mój przekaz dotarł do Justyny, która pokiwała głową na znak zgody.
Rzeczywiście nigdy nie zapomniałem o pojawieniu się na którymkolwiek meczu lub treningu, na który zapraszała mnie Justyna. Zawsze starałem się tak ułożyć swój grafik, by o wyznaczonej godzinie pojawić się na trybunach i wcinając orzeszki ziemne kibicować Cieplikowej i jej drużynie, która wygrywała dokładnie 83,7% spotkań. Podczas wszystkich wizyt w sali gimnastycznej przy ulicy Matejki czułem, jak wielką radość sprawiają Justynie chwile, w których jestem przy niej. W których jestem dla niej. Cieplikowa zaś twierdziła, że to coś więcej, niż radość. To samo również mówiła o łączących nas relacjach, dla których przyjaźń była tylko przykrywką dla czegoś silniejszego. Oboje jednak nie nazywaliśmy tego po imieniu uważając, że tak będzie dla nas i dla innych lepiej, mając głównie na uwadze Aleks, z którą mieliśmy zresztą podobne dylematy.
Wjazd na Golden Island był tylko krótkim przystankiem podczas mojej przejażdżki po ulicach obecnej aglomeracji Chojnowa a dawnej gminy Chojnów z kilkoma małymi wioskami. Dawne miejscowości stały się dzielnicami, które podtrzymywały urok małych społeczności. Akurat dzisiaj odwiedzałem jedynie południową część miasta, lecz w pogodne, wolne od pracy dni, objeżdżałem całe miasto, nie raz wymykając się poza jego granice. Tam, gdzie kończył się beton i szkło a zaczynały się naturalne tereny leśne, potrafiłem z Aleks lub Justyną spędzać całe letnie popołudnia. Mieliśmy swoje szczególne miejsce, o którym nikt oprócz nas nie wiedział, do którego prowadziła wąska ścieżka między wiekowymi sosnami, kończąca się polaną, zapewniającą prywatność i niezapomniane wspomnienia. Było to także miejsce, w którym żaden telefon komórkowy nie łapał zasięgu, co dodatkowo pomagało uciec od pędzącej nie wiadomo, dokąd codzienności.
Gdy kilka minut po godzinie 21 wróciłem do domu, nie zastałem w nim już swojego brata. Paweł o 20:30 pojechał na wyczekiwaną imprezę do Ponkego, o czym poinformował mnie na małej karteczce przyklejonej na lodówce w kuchni. Z wiadomość wynikało także, że Paweł przenocuje u Piotrka i prosi, bym odebrał go rano, gdy będę jechał na komendę. Karteczka pozostawiona w tym samym miejscu w ubiegły piątek miała identyczny przekaz. Zycie towarzyskie Pawła wyglądało zupełnie inaczej niż moje. Pawła nie interesowało przesiadywanie na dachu i wielogodzinne wpatrywanie się w gwiazdy na niebie czy odprężanie się z dala od cywilizacji na leśnej polanie. Wolny czas wolał spędzać w klubach dyskotekowych i na domówkach u znajomych. Każdy mówił, że wdaliśmy się w rodziców, gdyż tata cenił każdą chwilę ciszy i spokoju a mama była stałą bywalczynią najważniejszych imprez w okolicy. I tak przeszło to na nas w genach, co wielokrotnie podkreślała Andżelka.
W celu odzyskania spalonych podczas przejażdżki kalorii zacząłem szykować sobie kolację. Gdy tosty zyskiwały złoty kolor na patelni w kuchni, poszedłem do salonu i włączyłem telewizor. Początkowo szukałem jakiegoś nowego filmu, wszędzie jednak były same powtórki. Na kanale lokalnej stacji informacyjnej trafiłem na wieczorne wiadomości. Leciała akurat relacja z jednej z chojnowskich szkół z długo wyczekiwanego przez uczniów rozdania świadectw i zakończenia roku szkolnego. Parę słów poświęcono atrakcjom, jakie władze miasta zaplanowały dla osób, które w wakacje nie planowały opuścić rodzinnych domów. Myśląc o rodzinach, które w przyszłym tygodniu miały zamiar wyjechać na wakacje poza Chojnów, przypomniałem sobie korki, które od kilku lat tworzyły się na głównych drogach wylotowych, do rozładowania których na pewno Damian nas zaangażuje. W wiadomościach znalazła się również wzmianka o makabrycznych wydarzeniach z Okmian. O sprawie wypowiadał się, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, mój brat. Zazwyczaj ogólny zarys sprawy przedstawiała rzeczniczka prasowa komendy, którą, zanim nakreśliła kilka dorzecznie brzmiących słów, wcześniej została wyręczona przez Pawła. Nie spodziewałem się, że mój brat posiada takie umiejętności oratorskie i z tak wielką gracją odpowiada pejoratywnie nacechowanym „bez komentarza. No i te wszystkie kiczowate pytania reporterów, żerujących na ludzkich tragediach jak szarańcza na dorodnych owocach. Mając wrażenie, że popadam w odrażający wstręt do dziennikarzy, przypomniałem sobie o osobie Aleksandry Klonowskiej, która przecież wykonywała ten zawód a swoją ścieżkę zawodową opierała na poważnych i rzetelnych reportażach. Ta sama Aleksandra pojawiła się na ekranie telewizora, prowadząc relację na żywo z zalanego strugami deszczu Chojnowa. Koniecznie chciałem zobaczyć Aleks w pełnej krasie jej dziennikarskiego talentu, lecz moja kolacja szykująca się w kuchni dała o sobie znać. Pieczywo pozbawione odpowiedniej ilości tłuszczu zaskrzypiało a po domu rozszedł się zapach spalenizny. Podbiegłem do kuchenki, wyłączyłem gaz i zdjąłem patelnię z palnika. Jeden z tostów nadawał się już do wyrzucenia, drugi zaś był jeszcze zdatny do konsumpcji. Przełożyłem go na talerz, z szafki wziąłem nóż, widelec i wróciłem do salonu, by obejrzeć resztę reportażu. Niestety, dobiegał on już końca, a Aleks oddawała już głos do studia. Poczułem, że i drugi z tostów, także wyląduje w śmietniku, skoro kosztował mnie aż tak wiele. Wielką stratą było dla mnie nie zobaczenie w pełni stojącej nad rzeką na tle Golden Tower pod niebieskim parasolem Aleks, która prezentowała się równie pięknie jak zawsze. A element, który skazywał spalonego w 15% tostu na likwidację, był jedyny w swoim rodzaju słodki uśmiech, którym emanowała Aleks podczas każdej chwili spędzanej przed kamerą. Zapach spalenizny wciąż unoszący się po domu sprawił, że całkowicie odechciało mi się jedzenia. Niosąc skazanego na wyrzucenie tosta wziąłem z szafki stojącej na korytarzu telefon i otwierając nogą pokrywę śmietnika, z klawiatury wybrałem 9 cyfr znanych już od 21 lat. Włożyłem pusty talerz do zlewu i słuchając uciekających sygnałów wróciłem do salonu. Gdy wyciszałem telewizor, moja rozmówczyni odebrała i usłyszała słowa:
- To już trzecie tosty, które przez Ciebie spaliłem.
- Wiem, czuję je aż tutaj na Golden Island – odpowiedziała Aleks, chichocząc między słowami.
- Co o tak późnej porze robisz na Golden Island? – zapytałem zatroskanym głosem.
- Suszę ubranie i z tandetnym kubkiem równie tandetnej kawy czekam na spotkanie z Joanną, która – choć nie mogłem tego widzieć, ale Aleks spojrzała na zegarek na swojej ręce i dopowiedziała – która po raz kolejny się spóźnia.
- Może utknęła gdzieś w korku? – wysnułem przypuszczenie.
- Raczej nie, gdyby tak było, to by zadzwoniła – Aleks przez kilka sekund milczała i stanowczo stwierdziła – zaczekam jeszcze 10 minut – po czym po raz kolejny zwróciła swój wzrok na białą tarczę i ciemne wskazówki swojego Casio.
- W razie gdyby Asia się nie pojawiła, mogę wyjechać po ciebie – zaproponowałem - po drodze moglibyśmy coś razem zjeść – proste stwierdzenie miało zabrzmieć jak zaproszenie.
- To miło z Twojej strony, ale nie będzie takiej konieczności, bo dzisiaj odebrałam już moje auto z naprawy – Aleks stwierdziła z radością.
- To może wpadniesz, jak będziesz wracać do domu? –zapytałem pełen entuzjazmu - Pawła nie ma, bo pojechał na imprezę tak więc mielibyśmy chwilę dla siebie – dodałem z jeszcze większym entuzjazmem.
- Nie dzisiaj mój drogi – Aleks szybko ostudziła moje zapały – padł mi dysk w laptopie i straciłam połowę szykowanego na jutro reportażu, muszę to teraz odtworzyć i dopisać resztę.
- Nie przechowujesz ważnych rzeczy na dysku w chmurze? – zapytałem z dużym zdziwieniem.
- Ponke ma mi założyć taką bazę i wrzucić tam wszystkie moje dane, jak tylko odzyska je z dysku. Po spotkaniu z Joanną mam zawieźć do Piotra laptopa, do poniedziałku powinnam mieć wszystko z powrotem.
- Ponke dzisiaj świętuje, w końcu wydał swoją grę – stwierdziłem.
- Wiem – Aleks ani trochę nie była zaskoczona tą informacją – nawet dostałam od niego zaproszenie, lecz raczej nie skorzystam. Ciebie nie zapraszał?
- Nawet, jeżeli, to na zaproszeniu pomylił imiona, bo na imprezę pojechał Dembowski Paweł a nie Artur – przerwałem na chwilę, by otworzyć okno celem przewietrzenia domu i wróciłem do rozmowy słowami – bez Ciebie i tak bym nie pojechał.
- Trzeba było wziąć Justynę – na moment zapadła głucha cisza, przerwana kolejnymi słowami Aleks – widziałam was dzisiaj razem przy wjeździe na Golden Island.
- Przypadkowe spotkanie – stwierdziłem bez żadnych emocji.
- Pocałunek też był przypadkowy? – Aleks starała się pytać spokojnie, choć z trudem ukrywała zdenerwowanie.
- Mówiłaś, że nas widziałaś a nie podglądałaś – próbowałem jakoś uciec od tematu.
- I to jeszcze tak publicznie, przy obcych ludziach – Aleks nie dawała się tak łatwo zwieźć – powiedz, używała tych samych perfum, co zawsze? Kwiatowy, stonowany zapach? Linia prestige czy VIP? – dopytywała Aleks, jakby robiąc mi wyrzuty.
Chciałem coś powiedzieć, ale w słuchawce usłyszałem, jak Joanna wypowiada imię Aleks, obie się witają i moja rozmówczyni kładąc telefon na blacie stolika kończy rozmowę. Ja także odstawiłem swoją komórkę i ponownie włączając dźwięk w telewizorze zastanawiałem się, jak wielki zbieg okoliczności nastąpił, w którym dwie konkurujące o moją osobę kobiety znalazły się w jednym miejscu o jednakowym, niebyt właściwym czasie. W sumie, nie był to pierwszy raz i tak samo nie pierwszy raz Aleks wyrażała swoje zniesmaczenie w stosunku do relacji między mną a Justyną. Gdy kuchnia i reszta domu dostatecznie się przewietrzyły, zamknąłem otwarte na oścież okno i po wzięciu szybkiego prysznica poszedłem spać. W myślach wciąż kołatało się niestandardowe zeznanie świadka i niedokończone badania zebranych dowodów. Ranek miał przynieść odpowiedzi na nurtujące mnie przez całą noc pytania.
CZYTASZ
Wewnątrz mroku
Misteri / ThrillerWyobraźmy sobie życie w czasach, których każdy aspekt życia ma.drugie dno. Każdy wybór przynosi konsekwencje, których się nie spodziewaliśmy. Każdy człowiek prowadzi podwójne życie, ukazując swoje prawdziwe oblicze w momencie, gdy niszczą go ideały...