9

31 2 4
                                    

Wydra

Na miejsce powinniśmy dotrzeć dzisiaj wieczorem, ponieważ już wczoraj o wschodzie słońca wyruszyliśmy. Na noc zatrzymaliśmy się na jednej z polan, gdzie chcieliśmy przenocować. Dla własnego bezpieczeństwa przemieniliśmy się w trzecią formę. Już chciałem iść pozbierać drewno na ognisko, gdy Łucja mnie powstrzymała, mówiąc, że światło mogłoby zwracać na siebie uwagę, a o ciepło mam się nie martwić, a ona pójdzie z małym oraz kimś, kto się dobrze zna na roślinności, pozbierać zioła i owoce, które moglibyśmy jeść, zgłosił się nasz żywiołak natury. Reszta w tym czasie przygotowała wszystkim legowiska Wrócili po godzinie z pełnym koszem darów lasu, część z tego od razu zjedliśmy. Nie jedli tylko Ci, którzy poszli zbierać, ponieważ stwierdzili, że oni już jedli.
Zasnęliśmy patrząc w gwiazdy, przykrywając się pelerynami, bardziej dla zasady niż z zimna. Jedynie Julia otulała się swoimi monstrualnym skrzydłami, które robiły naprawdę piorunujące wrażenie. Nie wiem jak Łucja to robiła, ale było mi naprawdę ciepło.
W trakcie dnia co jakieś trzy, cztery godziny robimy sobie dłuższe przerwy, a co półtorej prowadzimy nasze wierzchowce, by mogły odpocząć od szybszego tempa. Tylko raz na obiad zajechaliśmy do jednej karczmy na obiad, nie mieli najlepszej kuchni, ale przynajmniej posiłek był treściwy.
Staramy się za wszelką cenę omijać wioski i miasteczka, a już tym bardziej większe miasta. Im mniej ludzi nas teraz widzi (lub chociaż zwraca na nas uwagę) tym lepiej, więc poruszamy się polami i lasami, pod ludzką postacią co jest nam i koniom jak najbardziej na rękę.
Jedziemy w kolumnie, ja ją rozpoczynam (bo nie skromnie mówiąc najlepiej znam drogę), potem jest Karina, Łucja z Nigelem, Julia, a Paweł osłania tyły. Musimy być czujni i zachowywać wszelkie sposoby ostrożności, gdyż nie mamy pojęcia, kiedy zaczną nas tropić, albo wyruszą za nami w pościg, z resztą im później tym lepiej. Szczerze mówiąc, sądziłem, że mały będzie nas spowalniał, a tu nic z tych rzeczy. Jest co prawda cichym, ale bardzo mądrym, wytrzymałym i rozsądnym dzieciakiem. Trochę się wstydzi, ale czasami rozmawia z nami w trakcie przerw. Mógłby zostać niezastąpionym obserwatorem, albo szpiegiem.
Tym czasem mogła zbliżać się osiemnasta i słońce powolutku zaczęło się schylać ku zachodowi, a pomiędzy nami chyba widać już było zalążki przyjaźni. Każdy był zupełnie inny, jednak coś nas łączyło. Nie wiem jeszcze co dokładnie, ale jakaś silna więź, mimo że znaliśmy się nie dłużej niż dwa, góra trzy dni.
To połączenie można porównać do dwójki ludzi idących chodnikiem. Niby się nie znają, wcześniej się nie widzieli, nic nigdy do siebie nie mówili, a jednak podświadomie się rozumieją i toczą między sobą walkę o to, kto szybciej chodzi. Tylko, że my ze sobą nie rywalizujemy. Jak jedność prujemy do przodu, przed kolejne lasy, przez kolejne mile i kilometry. Każdy postój, na którym że sobą rozmawiamy, zbliżał mnie do nich coraz bardziej. Z jednej strony mnie to cieszy, a z drugiej trochę martwi. Dobrze jest mieć przyjaciół, ale trudno byłoby znieść stratę któregokolwiek z nich.
A co do mil i kilometrów, to zostało ich bardzo mało.
Po jakimś czasie wjechaliśmy w tak gęsty las, że było trudno było go przebyć konno i musieliśmy szukać innej drogi. Dość długo kluczyliśmy między drzewami, gdy dotarliśmy na sporą łąkę, na której środku rósł wielki, potężny, rozłożysty dąb, było już ciemno. No to chyba dotarliśmy na miejsce... Zsiadłem, a reszta zrobiła to samo. Konie puściliśmy luzem, łąkę otaczał gęsty las, wyraźnie tworząc granicę, poza tym zostawiliśmy z nimi Nigela. Zaczęły one spokojnie skubać trawę. Przemieniliśmy się, jak zwykle, dla bezpieczeństwa.
-Tam jest jeszcze jeden koń- powiedziała Karina prawie szeptem, wszyscy ją jednak słyszeli, za sprawą wyostrzonych zmysłów trzeciej postaci, jak też tego, że nastał ten rodzaj głuchej ciszy, w którym skupiasz się prawie nad normę, żeby pozostać nienaruszonym. Ruszyliśmy najciszej, jak się da w stronę drzewa i obcego wierzchowca, nie było to wcale takie łatwe, mimo starań i tak co jakiś czas pękała jakąś gałązka, za każdym razem powodując przyspieszoną akcję serca u każdego z nas. W momencie w którym Karina go złapała, spod dębu rozległ się głos.
-Czego chcecie od mojego konia?

..........................................

666 słów ;)
W ten weekend wyjątkowo, jak już zauważyliście, aż trzy rozdziały zamiast jednego. No ale cóż, pierwszy zaległy, drugi, bo tak być musi i trzeci za waszą cierpliwość ❤️. Następny rozdział za tydzień, buziaczki!
PS. Domyślacie się kto był właścicielem konia? ( ͡° ͜ʖ ͡°)

OSTATNI WŁADCYWhere stories live. Discover now