Rozdział drugi: Sen czy raj?

18 1 0
                                    


 Obudziłem się koło siódmej rano. Nie wiedzieć czemu gdy otworzyłem oczy byłem przytulony do Clary a ona przytulała się do mojej ręki. Po cichu i po woli zabrałem rękę żeby jej nie obudzić, wystraszyłem się, że ktoś może o tym się dowiedzieć ale na szczęście wszyscy w autobusie spali i nikt nic nie widział. Spojrzałem za okno i widziałem tylko białą nie równą „przestrzeń", po kilku minutach zorientowałem się że pojazd jest w powietrzu a ta „przestrzeń" to tak naprawdę chmury. Było koło ósmej (o ile zegar w autobusie dobrze działał) gdy Clara się obudziła. Zawstydzony tym co ujrzałem kiedy się obudziłem, zapytałem czy wygodnie spała. Ona powiedziała że było jej nie wygodnie jak usypiała ale potem inaczej się ułożyła i poszła spać. Siedzieliśmy tak rozmawiając aż zauważyliśmy inne autobusy które też latają co wydało nam się bardziej zabawne niż dziwne. Każdy leciał w tę samą stronę. W autobusie nikt już nie spał a według zegara byłą 12:27. Po pewnym czasie autobus zaczął się trząść i wylądowaliśmy na chmurze...? Wyszliśmy z pojazdu i przed autobusem ujrzeliśmy karoce zaprzęgnięte konie ze skrzydłami (pegazy?). Przywitała nas młoda dziewczyna około 27 lat długie różowe włosy i była ubrana w białą szatę. Była strasznie rozweselona. Zaczęła opowiadać jak miło jest stać na chmurach bez butów i inne takie głupoty. Zachowywała się jakby miała 7-8 lat. Zaczęła z chmury, na której stała, ugniatać różne rzeczy a one po kilku sekundach znikały. Nasza chmura też lekko znikała ale wolniej niż te „rzeźby" które robiła ta dziewczyna. Pewnie dlatego że jest większa i może bardziej zbita (czy coś w tym stylu). Po kilku następnych minutach przygotowywania karoc, Clara podeszła trochę bliżej krawędzi chmury, by zobaczyć jakie są z tej wysokości widoki. Ja stałem bardziej przy autobusie i ją obserwowałem. Coś mi mówiło że, może się coś stać.

I miałem rację. Wiatr stał silniejszy i gdzie nie gdzie chmura zaczęła trochę bardziej się rozpływać. Clara widocznie tego nie zauważyła, bo z góry na prawdę były piękne widoki i mogła się zamyślić, więc zacząłem do niej iść i chciałem ją ostrzec. Był tam wielki tłum i na pewno by mnie nie usłyszała. Aż nagle stało się to czego się obawiałem. Clara nie zdążyła zareagować nim chmura pod jej nogami się rozpłynęła i zaczęła spadać. Zacząłem biec przepychając się przez innych, bo nikt nie zauważył jak ona spadła. W biegu złapałem w pięść chmurę i skoczyłem za Clarom. Skacząc obwiązałem sobie tą „linę", która powstała z chmury wokół pasa i nie myślałem o niczym, z wyjątkiem uratowania nowo poznanej przyjaciółki. Lecąc dogoniłem ją i złapałem za ręce. Kilka sekund później ta cała „lina" zaczęła się tak jakby nie rozwijać. Podciągnąłem Clare i złapałem ją w pasie można powiedzieć, że przytuliłem ją mocno, żeby jej nie wypuścić. Płakała. Powiedziałem, żeby sama się przewiązała i się nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze. Zrobiła to, co powiedziałem. Puściłem się. Gdy ona wisiała, ja wspiąłem się po tej lina i kazałem się innym odsunąć. Zacząłem ją wciągać na górę. Gdy znalazła się już obok mnie, przytuliła się mocno i ze łzami w oczach podziękowała mi, za ocalenie życia. Wszyscy na około byli zdziwieni. Podeszliśmy do autobusu i usiedliśmy aby ochłonąć. Przez kilka minut, co jakiś czas, podchodzili do mnie ludzie i mówili coś w stylu: „Ja bym się na to nie odważył", „Dałeś popis" albo „To było niesamowite". Ale takie pochwały miałem gdzieś. Po prostu nie chciałem, żeby coś się jej stało. Myślę, że bym tak postąpił w stosunku do każdego, nie ważne czy to chłopak czy dziewczyna. W końcu po tak długim czasie powiedzieli, żebyśmy wsiedli do karoc. Clara się bała, że znów możemy spaść, ale przekonałem ją mówiąc, że będziemy jechać bądź lecieć razem i nie pozwolę, żeby jej się coś stało. Lecieliśmy przez jakąś godzinę, a Clara zdążyła usnąć. Być może pomaga jej się to odstresować.

Wylądowaliśmy na wielkiej górze, gdzie czekał na nas starszy pan. Wyglądał na około 74-80 lat. Trudno było stwierdzić. Ubrany był w brązową szatę, był łysy, miał granatowe oczy i długą brodę. Obudziłem Clare, po czym wyszliśmy razem z karocy, bo kazano nam iść za tym dziadkiem. Starszy pan tupnięciem spowodował, że ziemia się zatrzęsła i otworzyła przed nami. Poszliśmy za nim, po schodach, które się pojawiły w rozerwanym gruncie. Szliśmy tymi podziemiami, w oddali widać było jasne światło. Niedługo potem, dowiedzieliśmy się, co było źródłem tego lśnienia. Przeszliśmy przez sale pełną kryształów, które świeciły w ciemności.

Po pewnym czasie, wyszliśmy koło wulkanu, gdzie na płynącej lawie stała około 18 letnia dziewczyna. Miała czerwone, krótko ścięte włosy i zielone oczy. Ubrana była w czarno-czerwoną szatę do ziemi. Dziadek powiedział, że zostawia nas pod opieką ich ognistej wiedźmy, ale powiedział to głosem pełnym sarkazmu. Dziewczyna podeszła bliżej i odwróciła się do nas plecami, po czym klasnęła w dłonie. Niczym Mojżesz rozstąpił wodę, a ona podzieliła jezioro lawy. Gestem kazała nam iść za nią, co niechętnie (zważywszy na lawę) zrobiliśmy. Gdy przechodziliśmy, lawa zamknęła się za nami, zostawiając nam około 50 cm przerwy. Zrobiło się tam strasznie gorąco. Nagle magma znów się rozstąpiła, a my wyszliśmy na zimną trawę. Na niebie była księżycowa noc. Z oddali było widać czerwone, zielone, białe i niebieskie błyski. Przed nami znajdowało się jezioro. Z wody wynurzył się mężczyzna. Miał koło 40 lat, był umięśnionym blondynem. Jego pomarańczowe oczy kontrastowały z ciemnym niebem za jego plecami. Uniósł miliony kropel wody w powietrze, uformował z nich łodzie, po czym je zamroził i opuścił do wody. Kazał nam do nich wsiąść, po czym zauważyłem, że nie było nam zimno w „siedzenie", a łodzie zaczęły same płynąć. Dryfowaliśmy tak kilka minut. Kiedy podpłynęliśmy bliżej, myśleliśmy, że jesteśmy w raju - wszystko tam było niezwykłe. Dopływaliśmy do wielkiej wyspy a przed nami rozciągała się średniej wielkości przystań. Prawdo podobnie powstała tam, bo było to jedno z większych miejsc gdzie były mielizny. Resztę wyspy w większości pokrywały klify, gdzie nie gdzie przerywane przez małe zejścia nad wodę. Wystające pale, na bokach kei miały na swoich czubkach latarnie. Pewnie to one były źródłem tych błysków które widzieliśmy wcześniej.

Idąc jakieś 50 metrów w głąb lądu, widać schody które prowadzą na wyższe

Kiedy szło się na górę po schodach w końcu wchodziło się na, chyba wielki plac, po lewej stronie była masa... domów jedno rodzinnych. Oddalone od nich było pięć kopuł. W swojej podstawie czasze miały coś co przypominało koloseum... (może to były jakieś areny). Stojąc przy schodach na placu w oddali widać było budowlę. Na zewnątrz przypominała jakiś zamek połączony z katedrą w stylu gotyckim. Strzeliste drzwi, wierze, a na bokach podpory utrzymujące wysoką budowlę. Częściami przypominającymi zamek były małe nie strzeliste kamienne okrągłe wieżyczki które miały domurowany mały mur który stał przy wrotach do środka. Kiedy dopłynęliśmy do lądu wszystko wydawało się większe, na ziemi obok przystani, stała mała dziewczynka, na oko sześć lat. Miała fioletowe oczy i czarne włosy do kostek. Ubrana była w suknię w kolorze czarnym i fioletowymi z małymi falbanami.
Gdy przybiliśmy do brzegu, dziewczynka od której czuć było złą aurę, ukłoniła się i przedstawiła. {Dziewczynka}- „Mam na imię Lady Sart la Lemont i jestem dyrektorką Akademii". kazała nauczycielom zaprowadzić nas do tym czasowych pokoi. Pstryknęła palcami i na dosłownie ułamek sekundy wszystkie światła zgasły prócz ciemnych czerwonych, gdy inne się zapaliły owej dyrektorki nie było. Kierowaliśmy się do wielkiego budynku który wyglądał jak kościół gotycki połączony z wielkim pałacem a dookoła było wielkie jezioro, na wyspie prócz zamku... Akademika, była masa jakby domków jedno rodzinnych a obok jakby inna część domu która wyglądała trochę jak stajnia. Byłem ciekaw jak chcieli nas wcisnąć do takich małych chatek. Nauczyciele zaprowadzili nas do sal które miały być naszymi pokojami w dzisiejszy wieczór.

Rozdział trzeci: Przydział i chaos

Akademia Czterech RodówWhere stories live. Discover now