Zapłakana wbiegłam do mieszkania i rzuciłam się na łóżko. Kolejny dzień mojej marnej egzystencji. Zapomniałam już jak to jest szczerze się uśmiechać. Wszystko mnie przytłacza. Nikt z mojego otoczenia nawet nie próbuje mnie zrozumieć. Wpierają mi, że za dużo mam. Problem w tym, że żadna materialna rzecz nie ma wartości, jeżeli nienawidzi się swojego wnętrza. Kiedy patrzę w lustro czuję obrzydzenie i to nie z powodu mojego wyglądu. Widzę osobę, która sama nie potrafi podjąć żadnej decyzji. Osobę, która zawsze robi coś dla innych, a nie dla siebie. Osobę, która podporządkowała swoją przyszłość pod kogoś innego.
Szczerze mówiąc, to z perspektywy czasu nie widzę żadnej decyzji, której bym nie żałowała. Katuję się motywującymi cytatami, inspirującymi biografiami i profilami osób, które osiągnęły w moim wieku więcej, niż ja mogłabym zrobić przez całe moje życie. Słucham tylko piosenek, które prowokują do działania, a sama siedzę w miejscu ze łzami w oczach.
Wśród moich "przyjaciół" jest bardzo mało osób, które szczerze życzą mi dobrze. Sam/Sama wiesz jak ciężko odejść od kogoś, bojąc się samotności.
Kiedy byłam młodsza wyobrażałam sobie siebie jako osobę ambitną, szczęśliwą, poukładaną z wielkimi celami na przyszłość. Chciałabym być wzorem dla moich dzieci. Marzę o tym, żeby na pytanie o autorytet odpowiadali "mama". Tylko jak mogę mieć szacunek u moich dzieci, skoro sama nie mam go do siebie?
Tyle razy już próbowałam zmienić swoje życie.
Tylko tak naprawdę, co znaczy "zmienić swoje życie"? Przefarbować włosy? Kupić karnet na siłownie? Czy szczerze pokochać siebie i zacząć żyć dla siebie, a nie dla innych?
Bardzo podoba mi się stwierdzenie "love yourself first". Kiedy ktoś mnie pyta o marzenia zawsze odpowiadam o jakichś podróżach, koncertach lub rzeczach materialnych, a tak naprawdę moim największym marzeniem jest pokochać siebie. Bo jestem przekonana, że jeśli JA tego nie zrobię, to nikt nie zrobi tego za mnie.
enjoy.