deux

30 3 2
                                    

Sprawdził na wyświetlaczu, prawie całkowicie rozładowanego telefonu, godzinę. Dochodziła ósma, a ciężarówka z meblami prawdopodobnie już czekała pod ich domem, a on już dawno powinien tam być, i pomagać Robertowi wyładowywać kartony z samochodu, zamiast leżeć w kupie liści i wpatrywać się bez emocji w granatowe, nieco zachmurzone niebo. Powoli podniósł się z ziemi i otrzepał, wiedząc, że matka będzie na niego krzyczeć, gdy przyjdzie ubrudzony. Z resztą, była dwudziesta, a on nie wspomniał, że wychodzi i nie odbierał żadnych telefonów. Niespiesznie ruszył w kierunku powrotnym do domu, mijając znów miejsce, w którym rozkładały się dwa zdechłe dziki.

Podszedł bliżej, by lepiej się im przyjrzeć. Mniejszego z nich była już tylko połowa, bo białe, obrzydliwe larwy pochłaniały padlinę w niewyobrażalnym tempie. Drugi z dzików musiał umrzeć później, w nim dopiero zaczynały wylęgać się robale. Zabawne, pomyślał, przekrzywiając głowę, ludzie całe życie pracują, robią coś i wydaje im się, że ma to sens, ale nie ważne jak ważni by byli, skończą na uczcie padlinożerców, jako danie główne.

Wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, by wejść z powrotem na wydeptaną przez siebie ścieżkę. Nikt poza nim nie zapuszczał się w to miejsce, rodzice zabraniali dzieciakom zbliżać się do lasu, a starsi mieli lepsze zajęcia, niż łażenie po lesie, wpadanie na pajęczyny i późniejsze wyciąganie kleszczy. Spotkanie kogokolwiek graniczyło tu z cudem, co było dla Milesa wybawienie. Miejsce, gdzie nikt nie musi na niego patrzeć, nikt nie ścisza głosu, gdy przechodzi obok, nikt nie lituje się nad nim i nie traktuje jak niepełnosprawnego.

To dość małe miasteczko, wieści rozchodzą się szybko, każdy znał historię o tragicznej śmierci jego ojca, alkoholizmie matki, słyszało się o próbach pomocy temu biednemu chłopakowi, którego przez ponad rok wychowywały sąsiadki, by uchronić go od widoku pijanej, agresywnej matki. Inne dzieci plotkowały na jego temat, czasem z pogardą, częściej ze współczuciem i politowaniem, a niektórzy nawet podejmowali nieudolne próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu z nim, udając, że choć trochę interesują się jego życiem. Jednak, minęło już siedem lat, a ludzie z czasem przyzwyczaili się do sposobu, w jaki Miles funkcjonował w społeczeństwie, chociaż mimo tego nadal zdarzało mu się słyszeć ożywione szepty, gdy przechodził obok.

Ale to on sam wybrał sobie takie życie i nie potrzebował współczucia, litości czy słów otuchy. Nie szukał zrozumienia, bo dla człowieka, który nie przeżył tego, co Miles, jego wybory i decyzje mogły okazać się jedynie abstrakcją. Nie oczekiwał już od życia zbyt wiele i zadowoliłby się nawet, gdyby śmierć zapukała jutrzejszego poranka do jego okna, chcąc zabrać go ze sobą.

W towarzystwie tych myśli, stanął w końcu na podjeździe, gdzie stał już w połowie wyładowany dostawczak. Robert wyszedł zza pojazdu i skrzyżował dłonie na klatce piersiowej, mierząc Milesa rozczarowanym spojrzeniem.

– Nic nie mów – uprzedził go Miles i chwycił pierwszy lepszy karton, by po chwili zniknąć za drzwiami wejściowymi.

Robert, wiedząc, że na Milesie żadne słowa upomnienia ani szlabany nie zrobią najmniejszego wrażenia, wywrócił tylko oczami, westchnął i wrócił z powrotem do pracy, teraz z pomocą nastolatka.

Miles czuł, że palce odmawiają mu już posłuszeństwa, gdy był w połowie wnoszenia jedenastego, i tym samym ostatniego, pudła na piętro. Samo wnoszenie tych klamotów zajęło im ponad pół godziny, a przed nimi jeszcze prawdopodobnie pół nocy skręcania tych mebli, a jedyne co Milesowi skręcało się na tę myśl, to jego własny żołądek. Usiadł na schodach i oparł głowę o barierkę, uspokajając jednocześnie drżenie dłoni. Ostatnie, na co miał ochotę, to przeglądanie tych śrubek i desek, ale wiedział, że Robert mu nie popuści i nie pozwoli iść do pokoju, zanim wszystko, nie zostanie złożone.

je suis en vieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz