I. Kiedyś Tam

187 26 13
                                    

         "ʜᴇʀᴇ ᴄᴏᴍᴇꜱ ᴛʜᴇ ꜱᴜɴ" ᴛʜᴇ ʙᴇᴀᴛʟᴇꜱ

      William wprost uwielbiał takie poranki jak ten. Obudził się jak zwykle, gdy słońce wzeszło, a jego wspaniałomyślny kot – szary dachowiec – zaczął przeraźliwie miauczeć.

   Rzucił w zwierzę ręcznie haftowaną poduszką, którą zrobił dla niego przyjaciel na zajęciach z AA. To nie tak, że nie doceniał krawieckich umiejętności Ronalda. Po prostu kot był naprawdę irytujący; wręcz nie do zniesienia.

   – Odpuściłbyś sobie tym razem –  jęknął, odrzucając z rozmachem połacie kołdry. – I tak masz mnie gdzieś. Robisz mi po prostu na złość.

   Kot – który nie uciekł wcześniej przed poduszkowym atakiem – najeżył się i czmychnął do kuchni. Pewno spostrzegł, że William zapatruje się na niego spod ściągniętych brwi, zaspanym i rozeźlonym wzrokiem. Tylko głupiec nie podjąłby ucieczki w takiej sytuacji.

   Ostatecznie dźwignął się na rękach i wstał, a następnie przeciągnął się, wydając nieludzkie dźwięki. Jego błękitne oczy powędrowały, do otwartego na oścież okna. Delikatny, letni wiatr trącając pasiaste firanki, przyprawił Paprotkowatą Ścianę o dreszcze.

   Mężczyzna schylił się, żeby podnieść poduszkę, która posłużyła mu za odstraszacz i głośno westchnął. Odrzucił ją na niezmienne od ponad pięciu lat miejsce.

   Potem przemierzył powoli Duży Pokój i podszedł do otwartego okna.

   Echo kroków oraz dźwięk odklejającej się od zimnych paneli skóry, przywiódł mu na myśl poranki za życia jego matuli. Kobieta ta bowiem namiętnie chodziła boso. Być może dlatego los potraktował ją tak ciężkim schorzeniem stawów na starość.

   Zamknął z trzaskiem okiennice, ignorując sąsiada, który przejeżdżał bryczką przed domem i pomachał do niego. Ludzie tutaj tylko udawali miłych i życzliwych, a on nie zamierzał grać z nimi w tą absurdalną grę.

   Kroki swe kolejno skierował do kuchni, w drodze zarzucając na siebie popielaty szlafrok, który wisiał na drzwiach. Zmusiła go do tego seria miauknięć, wydobywająca się z kuchni oraz łomot przesuwających się talerzy i sztućców.

  – John, coś ty zrobił – westchnął William, gdy na wejściu ujrzał swego drugiego kota, siedzącego w zlewie z czerwonym garnuszkiem na głowie.

   Niedoszła ofiara jego poduszki – Szary (bardzo pomysłowe imię przez wzgląd na jego szarawe ubarwienie) – mruczał zawzięcie przyglądając się swojemu panu i pobratymcu z parapetu.

   William zakasał rękawy szlafroka do góry i wyciągnął Johna spod stery brudnych naczyń.

   Beżowy, pulchny kocurek zamiauczał wdzięcznie, odstawiony na kuchenne płytki podłogowe. Usiadł przed swoim właścicielem, przyglądając mu się wyczekująco.

   – John, nie dostaniesz znowu mojego łososia – westchnął w końcu William. – Nie możesz tyle jeść. Niedługo nawet weterynarz cię nie pozna.

   Kot-John pisnął smutno i po chwili już go nie było. Williamowi często zdarzały się takie rozmowy z Johnem. Ich relacja była bardzo skomplikowana i osobliwa.

   Szary natomiast zeskoczył zgrabnie z parapetu i wylądował na stole. Ten kot nie miał wstydu, doprawdy!

   – Szary! – zganił go, gdy zwierzak kluczył pomiędzy wazonem, pustą filiżanką i stojącą obok szklanką.

   Gdy Szary wrócił na parapet, William w ostatniej chwili uratował wazon i zastawę. To przypomniało mu wczorajszy wieczór.

   Ellis – Mocna, czarna kawa. Niebieska koszula i włosy tak zabawnie drażniące się z opaloną, trochę zniszczoną przez słońce cerą. Inteligentne oczy, błyszczące w słońcu z każdym kolejnym ciekawym słowem. Dołeczki w policzkach i te białe szorty...

Kiedyś tam |✔|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz