VI. Szepty

79 17 4
                                    

     "ᴡɪʟʟ ʏᴏᴜ ʟᴏᴠᴇ ᴍᴇ ᴛᴏᴍᴍᴏʀᴏᴡ"
ᴛʜᴇ ꜱʜɪʀᴇʟᴇꜱꜱ


     Nadchodził wieczór. Złote pola pszenicy otulone gasnącymi promieniami, zachodzącego słońca, próbowały wyłapać ostatnie szepty, które przyniósł im wiatr. Najnowsze plotki, niespełnione życzenia, zagubione gdzieś obietnice...

   Niebo było nieskazitelnie czyste. Szary zakończył swoje codzienne opalanie i czmychnął do domu, uciekając przed chłodem wieczoru. Cisza. Wiatr wiał leciutko, sprawiając, że stojący na werandzie przed domem William, został niemalże przygnieciony siłą szeptów, ukrytych w szelestach zbóż. Były głośne, ale i delikatne. Hipnotyzujące. Szepty ze wszystkich stron świata.

   Choć miał ich już wystarczająco dużo w swojej własnej głowie.

   – Tutaj jesteś... – Głos Ellisa uciszył symfonie gasnącego dnia.

   William nawet się nie odwrócił. Dalej wpatrywał się uparcie w punkt, na którym bezkresne pola pszenicy i pomarańczowe niebo spotykały się, niczym nieszczęśliwi kochankowie w połowie drogi.

   Ellis zaś zacisnął ręce na dwóch brązowych kubkach, z których unosiła się para. W jednym z nich znajdowała się czarna kawa – w drugim herbata.

   Od ich burzliwej rozmowy minęło raptem kilka dni, ale napięcie pomiędzy nimi zelżało. William dostał również zaproszenie na chrzciny córki Ronalda oraz kilka ważnych zamówień natury florystycznej. Wakacje skończyły się na dobre.

   – Robi się chłodno – stwierdził odkrywczo Ellis, wręczając mężczyźnie jeden z kubków – Zaniosłem twoje notatki do domu.

   William uśmiechnął się – o dziwo – i wziął łyk herbaty. Pomarańcz na niebie przybrała kolor soczystej czerwieni, przeplatającej się miejscami z purpurą, a świerszcze rozpoczęły swój cowieczorny koncert.

   – Chcesz porozmawiać?

   – O czym? – William odwrócił się, żeby zobaczyć czy Ellis znowu się marszczy w ten osobliwy sposób.

   – O twoim tekście, który napisałeś – odparł cicho, biorąc łyk kawy – Był bardzo... dołujący.

   Ten tylko prychnął, rozbawiony poważnym tonem blondyna.

   – Bo niby cokolwiek z tego zrozumiałeś.

   Ellis nie skrzywił się jednak, słysząc sarkastyczną wypowiedź Bensona. Przywykł do jego złego nastawienia, które musiał znosić od prawie tygodnia. Mimo to, cieszył się, że udało im się zażegnać największy kryzys.

   – "Zniknę na zawsze po środku oceanu, nikt nigdy mnie już nie odnajdzie. Podróżni rozbiją się na ostrych skałach jakie wzniosłem wokół siebie, albo zabłądzą we mgle. Samotna Wyspa, pozostanie samotna" – zacytował z pamięci – Możesz przestać bawić się w poetę i powiedzieć co cię gryzie, do jasnej cholery?

   Brunet wzruszył ramionami, tym samym wylewając gorącą herbatę na swoje spodnie.

   – Jasna cholera, William! – krzyknął Ellis, gdy Benson rzucił kubkiem przed siebie i zaczął przeklinać w głos oraz ubliżać Bogu – Coś ty narobił?!

   – Boli!

   – Zdejmij to!

   – Nie mogę!

   – Zdejmij!

***

      Wieczór spędzili w Dużym Pokoju na Niebieskiej Kanapie, używając apteczki. Poparzenia nie były wcale takie poważne. Nie przeszkadzały im nawet specjalnie w amatorskiej lekcji tańca, której udzielił Ellis, popisując się swoim obeznaniem w tejże dziedzinie.

   Słońce praktycznie całkiem zaszło, a chłód zaczął wkradać się przez niedomknięte okno. Komary również nie próżnowały.

   Williamowi kleiły się oczy. Było mu rozkosznie wygodnie. W końcu otaczały go silne ramiona Ellisa – teraz nieco bardziej rozluźnione. Mężczyzna spał. Jego żywo zielone oczy były teraz na wpół otwarte. Piegi wokół nosa stały się jeszcze bardziej intensywne niż na początku lata – wtedy kiedy się poznali. Jasne włosy miał rozwichrzone na wszystkie strony. Uśmiechał się.

   Z gramofonu wciąż wydobywały się miłe dla ucha dźwięki. To Ellis wybrał płytę, ale Benson musiał przyznać, że ten rodzaj muzyki poniekąd wpasowywał się w jego gusta.

   Rozejrzał się po pokoju, uważając na śpiącego obok Ellisa – nie chciał go zbudzić. Nie chciał stracić ani jednej z chwil jakie przyjdzie im razem spędzić. Poprawił swoimi spracowanymi, długopalczastymi dłońmi delikatny uścisk jasnowłosego. Objął się ciaśniej jego ramionami. Naprawdę robiło się zimno. Dobrze, że Ellis zdążył przykryć ich wcześniej kocem.

   Szczerze mówiąc, William nie wiedział skąd wziął się w nim ten spokój. Przecież panicznie bał się nadejścia wiosny. Może to było głupie i naiwne, ale on wciąż wierzył, że mają wspólną przyszłość. W końcu kto wie, czy Ellis czasem nie wróci nad Zatokę Meksykańską? Kto wie czy w ogóle wypłynie do Europy? Gdy to się skończy, wtedy będą razem już na zawsze i nic ich nie rozdzieli. Tak bardzo chciał w to wierzyć.

   John wdrapał się na kanapę i mruknął, układając się na kolanach właściciela. William przejechał dłonią po jego miękkim, beżowym futerku. Zwierzak ponownie mruknął z widocznym zadowoleniem.

    To wszystko było zbyt piękne, żeby mogło trwać wiecznie – William doskonale o tym wiedział. Dlatego zamknął oczy, uśmiechnął się lekko i... zasnął.

A/N

ten rozdział ma 666 słów, lol

Kiedyś tam |✔|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz