V. Syndrom Marynarza

104 16 11
                                    

"ʟᴏᴏꜱɪɴɢ ᴍʏ ʀᴇʟɪɢɪᴏɴ" ᴛʜᴇ ʟɪɢʜᴛꜱ
     

      Każdy dzień z Ellisem był jak spełnienie marzeń. Zupełnie jak w tych czarno białych komediach romantycznych, które puszaczają w kinie samochodowym – wszystko jest piękniejsze i lepsze.

     William naprawdę nie miał nad tym żadnej kontroli. Po prostu wszystko nagle stało się łatwiejsze. Teraz, gdy podlewał pelargonie, zupełnie przypadkiem kierował strumień wody, w stronę wylegującego się na hamaku Ellisa, a wtedy obydwoje kończyli z mokrymi ubraniami i echem perlistego śmiechu, który dopiero co wybrzmiał pomiędzy nimi.

    Śniadania także spędzali razem. Ellis smażył swój słynny omlet, a William parzył dla niego mocną, czarną kawę. William układał talerze i sztućce – Ellis śpiewał pod nosem "Hit of the moment" robiąc tosty. Potem razem siadali przy stoliku, a Ellis potajemnie rzucał Johnowi jakieś ochłapy. Udało im się nawiązać całkiem przyzwoitą relację.

     A ich poranki? Poranki również były wspaniałe. William już nie musiał budzić się w pustym łóżku z kotem na głowie. Teraz miał Ellisa, który otaczał go swoimi ciepłymi, brzoskwiniowymi ramionami.

    I choć nie wszystko zostało powiedziane, to William czuł się bezpiecznie.

     – Dobry, słońce – wymruczał mu blondyn do ucha, powodując tym samym przyjemne dreszcze i tłumiony chichot.

    – Dobry – odparł William, obracając się w nieco zaspanego mężczyzny i cmoknął go leniwie w rozchylone wargi.

     Przyjemne ciepło rozlało się po jego całym ciele, docierając w najskrytsze zakątki. Każdy pocałunek, każde spojrzenie i każdy oddech jaki ze sobą dzielili, był czymś niezwykłym. Czymś czego powinno się doświadczyć.

    Kiedyś William myślał, że miłość jest głupia. Bez sensu. Że tak naprawdę miłość nie istnieje jako zjawisko, stan czy uczucie tylko jako określenie, które powstało tak samo jak inne rzeczy wymyślone przez ludzi – miski, talerze i kinematografia. Jednak teraz wierzył w miłość, mimo cichych szeptów z tyłu głowy.

   Tylko, że szepty nie potrafią kłamać.

***

      Jesień był już za pasem, gdy Ellis postanowił się rozpakować. Do tej pory ubrania trzymał w skórzanej walizce po Niebieską Kanapą. Teraz raczył powiesić swoją ulubioną, błękitną koszulę tuż obok Kolekcji Koszul Williama.

   Tak, postanowili dzielić szafę. Zresztą nie mieli wyboru. Trudno znaleźć, kupić i przywieść nową szafę na takie odludzie.

   – Wreszcie – skomentował William, gdy stanął w wejściu do Dużego Pokoju – Nie za szybko?

   Ellis uśmiechnął się, powiesiwszy koszulę. Cóż, dobrze im się razem żyło. Rozumieli się doskonale, a kiedy ze sobą nie rozmawiali, zajmowały ich inne ciekawe czynności.

   Dlatego gdy przez twarz blondyna przeszedł cień grymasu, William natychmiast to zauważył. Ostatnio coraz częściej widział te nagłe zmiany nastroju. Jakby Ellis nie potrafił już cieszyć się w pełni czasem, jaki spędzają w tym małym miasteczku.

   – Kończysz już? – zapytał, podchodząc do stojącego przed szafą mężczyzny.

   – Tak, jeszcze tylko kilka rzeczy zostało.

   Czy wypadało o tym rozmawiać? Czy tego właśnie chciał Ellis?

   – Widziałem dziś O'wena – powiedział po chwili blondyn, zamykając szafę na dobre – Pomachał do mnie, gdy stałem w oknie.

   William uśmiechnął się. To było... takie nierealne. To, że z jego okna to Ellis machał do jego sąsiadów. A może to już było ich okno i ich sąsiedzi?

   Z reguły Benson nie lubił zmian, ale nagłe pojawienie się w życiu tego wspaniałego blondyna, sprawiło że William wreszcie odnalazł spokój. Jakiś wewnętrzny zegar rozpraszający go od środka i nie pozwalający spać, wreszcie zamilkł. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że istnieje coś takiego jak cisza.

   – Myślisz o czymś – zauważył Ellis, dalej stojąc w tym samym miejscu – O czym?

   – O tym jak bardzo cię kocham – odparł William.

   To z jaką lekkością przyszły mu te słowa było wprawdzie zadziwiające. Jemu – Williamowi Bensonowi – wiecznemu samotnikowi.

   Ellis tylko uśmiechnął się, nie odpowiadając na wyznanie. Jego wzrok utkwił na obrazie wiszącym nad komodą. Czyżby widział w nim coś więcej niż tylko morze, ląd i samotną łódź?

   – Czy chciałbyś odejść? – zapytał William., gdy jego myśli przybrały pesymistyczne i czarne jak smoła kształty.

   Nie chciał, żeby to była prawda, ale tego nie dało się ukryć. Ellis tęsknił za czymś, czego nigdy tutaj nie znajdzie. Cierpiał na Syndrom Marynarza.

   – Ja... nie wiem.

   Jego zielone oczy gasły z każdym dniem. Ogród znał już na pamięć. Znał ułożenie książek na półce. Znał drogę nad Zatokę. Znał miasto. Znał sąsiadów.

   Nie było już nic nowego do odkrycia, a jego natura była tak bliska Vespucci'emu. Dusił się we własnym ciele, próbując odpłynąć gdzieś dalej. Gdzieś indziej. Za wszelką cenę musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. I to najlepiej morskiego.

   – William... – zaczął nagle – Ja myślałem. Zobacz. – Podał mu szarawą ulotkę, którą trzymał zwiniętą w kieszeni.

   Była pognieciona, ale wciąż można było odczytać tekst.

   – "Wyprawa za ocean" – odczytał, marszcząc czoło.

   – Dalej. Czytaj dalej.

   – "Szukamy marynarzy. Statek Algos, odbijamy wiosną z portu w Houston. Europa czeka..." – Głos Williama niebezpiecznie zadrżał – Co.. co to ma być?

   Poczuł jak zbierają mu się w oczach łzy. Gorzkie jak rozpacz i słone jak ocean, który może ich kiedyś podzielić.

   – Chciałem żebyśmy razem tam popłynęli. Żebyś zwiedził świat. Razem ze mną.

  Nie. Nie. Nie. Nie!
 
  Chciał krzyczeć. Upaść na kolana i wybuchnąć głośnym płaczem. Tak bardzo bał się, że przyjdzie taki dzień. Ba, wiedział o tym, a mimo to wciąż miał nadzieję.

  – William...? – Głos Ellisa był jakby zlękniony.

  Musiał przerazić go widok roztrzęsionego mężczyzny, który zwykle był ostoją spokoju. Zupełnie jakby od urodzenia ukochał sobie stoicyzm i wziął za jedyną, słuszną religię. Ale tak jak zwykle, stoicka postawa nie mogła trwać wiecznie.

   Jego dłoń łagodnie opadła na ramię bruneta.
 
   – Wszystko dobrze?

   Cisza. Tak ostra, tak gęsta, tak bolesna.

   – Nie. Nie możemy. To niedorzeczne.

   Cofnięta dłoń. Krok w tył. Smutny wzrok. Nie tego chciał William, ale było już za późno.

   – Och...

   – Muszę to spalić. Nigdzie nie płyniemy. Nigdzie! Słyszysz?!

   Brzmiał jak w jakimś amoku. Podróbek mu drżał, oczy zaszły mgłą i szaleństwem, a dłoń zacisnęła się na ulotce, gniotąc ją bezlitośnie. Nie był sobą.

   Prostym, twardym krokiem wyszedł z Dużego Pokoju, idąc w kierunku kuchni.

  – Co ty robisz... William?! William!

  Nie mógł na to pozwolić. Otworzył kominek, uprzednio przeganiając Szarego. Nic nie mogło go zatrzymać.

Kiedyś tam |✔|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz