rozdział szesnasty

8.7K 596 34
                                    

                - Nienawidzę całego świątecznego gówna – mruknęła Aisha, przysiadając się do stolika Sydney. Ta parsknęła śmiechem, widząc kwaśną minę przyjaciółki.

                - Nie narzekaj, przynajmniej w tym roku pani dyrektor postanowiła nie angażować elfów i reniferów – odparła, wgryzając się w kanapkę. 

                Atmosfera w ostatni piątek przed świętami Bożego Narodzenia zawsze przypominała tą rodem z amerykańskich komedii dla nastolatek. Wszędzie unosił się zapach iglaków, ustawionych na korytarzu, a lampki pobierały mnóstwo energii doprowadzając tym samym do zagłady planety. Aisha była przeciwna takowym ozdobom, ale nie miała prawa głosu we własnym domu, a co dopiero w szkole.

                - Rzygać mi się chcę jak to widzę – wymamrotała, kiedy jej wzrok padł na Ashtona i jego towarzyszkę, którą okazała się przewodnicząca szkoły. Clifford miała podły humor, a gdyby jej wzrok mógł zabijać, to blondyn i jego towarzyszka byliby już dawno martwi.

                Jak mogła wcześniej nie zauważyć? Jak mogła być tak ślepa i dawać sobie jakiekolwiek szansę? Była kolejną głupią nastolatką, która widziała to, co chciała zobaczyć.

                Sydney widziała, jak przyjaciółka cierpi, ale nie mogła z tym faktem nic zrobić. Aisha należała do osób, które nienawidziły, kiedy ktoś wpychał się w ich sprawy, a wszystkie problemy rozwiązywały na własną rękę. I często wylewały łzy w zaciszu własnych czterech ścian.

                Szatynka wzruszyła ramionami. Po lunchu czekała je tylko jedna godzina lekcyjna, po której mogły udać się do domów i rozpocząć przygotowania. Poziom podekscytowania Sydney oscylował w granicach zera bezwzględnego – najchętniej zakopałaby się głęboko w ciepłej pościeli i nie wyściubiała nosa poza granice łóżka. Nie była fanką szkolnych imprez – ogólnie nie była fanką jakichkolwiek imprez. Zawsze wiązało się to z alkoholem, beznadziejną muzyką i niezdrowym jedzeniem, a Charlton nie tolerowała tego połączenia.

                - Możemy się przysiąść?

                Brytyjka uniosła wzrok i ujrzała uśmiechniętego od ucha do ucha Hemmingsa i nieco mniej zadowolonego chłopaka, który musiał być najlepszym przyjacielem blondyna, a o którym ten często opowiadał. I zabronił jej nazywania go Azjatą, bo wtedy wściekał się i gryzł. Traktowała to raczej jako przenośnię, ale nie chciała próbować.

                Przytaknęła, a jako, że Aisha głośno nie protestowała, obaj się przysiedli. Wzrok miała wbity w postać Ashtona – tak bardzo bolała ją jej własna głupota. Nie mogła sobie z tym poradzić, a przebywanie w tym samym budynku sprawiało, że z jej żołądka  stworzyło się coś na kształt supła, który bynajmniej był przyjemny. Nie mogła się nawet skupić na jedzeniu, rozgrzebując sałatkę z paluszkami surimi - jej ulubioną.

                - Ktoś umarł? – spytał całkiem poważnie Calum. – Zachowujecie się, jakby ktoś wam rodziny pozabijał. Trzeba się cieszyć! Koniec ze szkołą na najbliższe dwa tygodnie.

                - Jakoś nie widzę wielkiej dozy entuzjazmu z twojej strony – odcięła się Aisha, unosząc wymownie brew.

                - Jak to nie? Nie mam grobowej miny i nie dręczę bogu ducha winnej sałatki.

                Aisha posłała mu piorunujące spojrzenie i wydęła usta w dziubek. Nie wyglądała na zbyt zadowoloną z obecności Hooda – wręcz przeciwnie. Gdyby mogła to już dawno pozbyłaby się irytującego chłopaka.

lost in stereo / lrhWhere stories live. Discover now