STILES
Po tym jak Gerard poturbował moją twarz, zostałem puszczony do domu. Tata stał załamany w moim pokoju.
-Och Stiles... Gdzie jesteś? - spytał samego siebie.
-Tutaj - odpowiedziałem, a ojciec się odwrócił i przytulił mnie z całej siły. Łzy stanęły nam w oczach.
-Co się stało? - spytał, oglądając moją poobijaną twarz.
-Nic... Po prostu druga drużyna nie mogła się pogodzić z przegraną- odparłem, a szeryf spojrzał na mnie z uniesioną brwią. - Naprawdę tato...
-No dobrze... Odpocznij, zrobię coś do jedzenia - powiedział, po czym wyszedł z pokoju. Zdążyłem jedynie się przebrać, gdy ktoś zapukał do drzwi. Spojrzałem kto mnie odwiedził. W wejściu stała Lydia.
-Twój tata mnie wpuścił- przyznała, a ja zaprosiłem ją do środka. Przez najbliższe pół godziny rozmowa w ogóle się nie kleiła kupy. Nagle dziewczyna się przybliżyła i nasze twarze dzieliły już tylko milimetry...
-Lydia wybacz - powiedziałem, gdy dziewczyna chciała mnie pocałować. Nie wiem czemu to, zrobiłem, ale poczułem się tak jakbym kogoś zdradzał, mimo że z nikim nie byłem.
-Coś się stało? - spytała zdezorientowana.
-Nie mogę - przyznałem. - Wiem jak to zabrzmi, ale nie mogę tego zrobić... I to naprawdę, ale to naprawdę nie chodzi o ciebie - dostałem w twarz. - Lydia posłuchaj- chwyciłem ją za dłoń, za nim zdążyła wyjść. - Jesteś piękną i inteligentną kobietą, ale całując cię miałbym wyrzuty sumienia... Czułbym się jakbym kogoś zdradzał, mimo że jestem sam - wyznałem, a jej twarz złagodniała.
-To nic - przyznała. - Widocznie twojej serce i rozum chcą czegoś innego - uśmiechnęła się delikatnie, po czym cmoknęła mnie w policzek.
-Dzięki za zrozumienie - odwzajemniłem jej uśmiech i odprowadziłem ją do drzwi. - To... Do zobaczenia w szkole?
-Do zobaczenia - powiedziała na odchodne i wyszła z domu. Wróciłem do swojego pokoju. Ubrałem swoją czerwoną bluzę i napisałem do Scotta, czy jest wolny. Odpisał mi, że jest w lesie, ale jeżeli mam ochotę to mogę przyjść, a on mnie znajdzie. Zgodziłem się. Wyszedłem z domu i od razu skierowałem się w stronę lasu. Nałożyłem kaptur na głowę i schowałem ręce do kieszeni. Gdy znalazłem się między drzewami nie wiedziałem dokąd iść, więc po prostu ruszyłem przed siebie. Szedłem tak długo, że nie świadomie doszedłem do spalonej posiadłości Hale'ów. Scotta nigdzie nie było, a niebo przysłoniły gęste i ciemne chmury. Po chwili zagrzmiało i na ziemię spadł deszcz. Niewiele myśląc, wbiegłem do opuszczego domu, chcąc się schronić przed ulewą. Zrobiło się cholernie zimno, więc zapiąłem bluzę po samą szyję. Usiadłem na starej kanapie, chyba, w salonie. Deszcz dudnił z każdej strony, tak mocno, że poza nim nie było słychać nic innego. Nagle drzwi trzasnęły głośno i ktoś wpadł do środka. Wstałem szybko, chwytając kawałek deski, który leżał obok mnie.
-Stiles? - usłyszałem zdziwiony głos Dereka. - Co ty tu robisz? - spytał, a ja odłożyłem deskę.
-Cóż... Umówiłem się ze Scottem w lesie, zaszyłem się tutaj, a jak chciałem wrócić zaczęło padać - wyjaśniłem, naginając trochę prawdę. - A ty? W porządku? - spytałem.
-Boyd i Erica sprawiają mi kłopoty- westchnął i w końcu wstał z ziemi. - Co ci się stało? - zmienił szybko temat, podchodząc do mnie i ściągając mi kaptur, przyjrzał się uważniej mojej obitej twarzy. - Tylko nie wciskaj mi kitu z drużyną- spojrzał na mnie wyczekująco.